Kevin Eastman i Peter Laird poznali się w 1981 roku w jednym z miasteczek stanu północno-wschodniego wybrzeża USA. Żaden z nich nie mógł wtedy przypuszczać, jak brzemienne w skutki będzie to spotkanie. Byli dwójką młodych ludzi, która lubiła czytać komiksy i miała za sobą pierwsze amatorskie publikacje i drobne komercyjne zlecenia ilustracyjne. Ponieważ interesowały ich podobne rzeczy, zdecydowali się współpracować w tworzeniu komiksów. Pewnego wieczoru, gdy Laird oglądał telewizję, Eastman narysował zamaskowanego człekokształtnego żółwia z nunczako podpisanego „ninja turtle”. Ten drugi, śmiejąc się z głupiego pomysłu kolegi, dorysował kolejnego z inną bronią. Potem dorysowali kolejnych dwóch, a Peter dopisał do tytułu „teenage mutant”.
Pomysł tak spodobał się obu młodym mężczyznom, że postanowili go dopracować i wkrótce napisali genezę postaci. Efekt końcowy postanowili wydać własnym sumptem. Zebrali swoje oszczędności i wraz z pożyczonym 1000 dol. od wujka jednego z nich mogli pozwolić sobie na wydruk 3000 egzemplarzy czarno-białego komiksu z monochromatyczną okładką. Pozostałe fundusze przeznaczyli na reklamę w Comic Buyer’s Guide. Wyprzedali pierwszy nakład w kilka tygodni. Dodrukowali jeszcze 6000, które również udało im się zaskakująco szybko sprzedać. Był maj 1984. Po oddaniu pożyczki zostało im po około sto dolarów na głowę.
Żaden z nich nie myślał jednak o projekcie w kategoriach finansowych. Po prostu cieszyli się, że udało im się przelać swoje pomysły na papier, że mieli własny komiks i że ktokolwiek go chciał przeczytać. Dopiero gdy kilka miesięcy później zaczęli pracę nad drugim numerem i zamówienia w przedsprzedaży sięgnęły 15000, zaczęli się na serio zastanawiać nad życiem z komiksów. Zakładając dwumiesięczny tryb wydawniczy i sprzedaż na podobnym poziomie, mogliby się utrzymać z rysowania. Lata 1984 i 1985 były dla nich przełomowe. Wydali kilka zeszytów z przygodami Żółwi Ninja. Każdy kolejny sprzedawał się lepiej niż poprzedni. Sklepy komiksowe zamówiły 55 tys. egzemplarzy trzeciego zeszytu. Do tego dochodziły dodruki poprzednich numerów, na które ciągle rosło zapotrzebowanie. Ósmy numer, będący kolaboracją z Dave’em Simem i jego zwierzęcym bohaterem, mrównikiem Cerebusem, sprzedał się już w nakładzie 155 tys. egzemplarzy. Pod koniec 1985 r. zaczęli handlować licencją na gadżety i inne produkty z bohaterami komiksu (podkoszulki, gra RPG), a niedługo potem otrzymali propozycję zrobienia linii zabawek. W 1987 roku pojawiła się kreskówka i niedługo potem obaj twórcy zostali milionerami.
Tak wyglądały początki budowy wielkiego multimedialnego imperium pod szyldem Teenage Mutant Ninja Turtles. Zarządzanie marką, wydawnictwem i jego odnogami rodziło problemy innej natury niż praca nad kolejnymi zeszytami i pochłaniało coraz więcej czasu i energii, więc stopniowo Eastman i Laird skupili się na tym aspekcie działalności, a za tworzenie komiksów zaczęli płacić innym twórcom. Historia wydawnicza Żółwi oraz wszelkie zawirowania, jakie jej towarzyszyły (szczególnie projekty wydawnicze takie jak Tundra Publishing), to temat na osobny artykuł.
Skupmy się jednak na samym komiksie, bo to od niego wszystko się zaczęło. Licencja na jego wydawanie jest obecnie w posiadaniu IDW Publishing, które poza bieżącą serią zaczęło wydawać również przedruki pierwszych numerów. W kwietniu 2017 roku wydawnictwo Fantasmagorie zapowiedziało polskie wydanie komiksu. Pierwsi szczęśliwcy mogli je przeczytać w grudniu tego roku. Niestety ze względu na kontrowersje narosłe wokół wydawcy sam komiks gdzieś przepadł w świadomości fanów.
Eastman i Laird wspominają, że pierwotnie po prostu chcieli zebrać na kartach Żółwi to, co ich najbardziej kręciło w komiksach. Każda kolejna strona jest tego dowodem. Inspiracje są widoczne jak na dłoni. Jedną z nich były komiksy Franka Millera, a zwłaszcza Daredevil, którego ten twórca wprowadził do pierwszej ligi bohaterów Marvela. Bohater utracił wzrok w dzieciństwie w wyniku zakażenia tajemniczymi chemikaliami. Do ich wycieku doszło w trakcie wypadku drogowego. Wzmocniło to jego pozostałe zmysły. Dzięki treningowi u tajemniczego mistrza sztuk walki znanego jako Stick (Kij) może walczyć jak równy z równym z pełnosprawnymi przeciwnikami, najczęściej należącymi do organizacji zwanej The Hand (Dłoń).
Żółwie Ninja powstały w wyniku oddziaływania tych samych chemikaliów, w trakcie tego samego wypadku. W komiksie jest nawet pokazany młody chłopiec, który został nimi spryskany „w okolicy oczu”. Żółwie pokryte fosforyzującą substancją znajduje w kanale zbiegły szczur laboratoryjny zwany Splinter (Drzazga), który dysponuje nadszczurzą inteligencją i sprawnością oraz nauczył się sztuk walki od człowieka, którego uznaje za swojego mistrza. Ten poległ z rąk podstępnego rywala, Oroku Sakiego. Saki, znany również jako Shredder, jest przywódcą Foot Clan (Klan Stopy). Nawiązania nie powinny dziwić, bo wielu początkujących autorów zaczyna od naśladowania cudzych pomysłów, ale twórcy Żółwi wyjątkowo nie bawią się w żadne subtelności.
Inspiracje widać też w warstwie formalnej. Pierwszy numer pełen jest wewnętrznych monologów bohaterów służących jako narratorzy opowieści, co również było stosowane przez Millera. Inną inspiracją, do której przyznają się autorzy, jest Jack Kirby. Obaj byli pod wrażeniem jego komiksów rysowanych w latach 70. dla DC Comics. Według wielu fanów tego twórcy Fourth World i Kamandi to jego szczytowe osiągnięcia. Z Kirby’ego zaczerpnęli dynamizm w scenach akcji, sposób kadrowania i kompozycji. Podobnie jak on korzystali z całostronicowych kadrów w celu wprowadzenia czytelnika w epicentrum wydarzeń oraz dwustronicowych rozkładówek pokazujących sceny grupowe lub epickie pojedynki. Większość numerów zaczynają na modłę Kirby’ego. Do inspiracji należy dodać ogólne szaleństwo na punkcie sztuk walki, ninja oraz Dalekiego Wschodu, które były niesamowicie popularne od lat siedemdziesiątych, poprzez sukces Wejścia Smoka i właściwie przez całe lata osiemdziesiąte XX wieku.
Sam Miller silnie inspirował się motywami dalekowschodnimi. To on rozszerzył genezę Daredevila o wspomniane aspekty. Wraz z Chrisem Claremontem stworzył miniserię o przygodach Wolverine’a i Kitty Pryde w Japonii, która nawiązuje do wcześniejszej historii o samym Wolverine i jego pobycie w tym kraju. Ponadto czerpiąc inspiracje z pierwszych powszechnie dostępnych w Stanach komiksów japońskich takich jak Samotny Wilk i Szczenię, narysował komiks pt. Ronin, który japońskie inspiracje przeniósł na kanwę opowieści science-fiction. Ronin to jeden z ulubionych komiksów Kevina Eastmana.
Inną inspiracją dla twórców, ale bardziej jeśli chodzi o model biznesowy, był wspomniany już Dave Sim. Wydany na własną rękę autorski projekt, Cerebus, okazał się ogromnym sukcesem i ostatecznie dobił do oszałamiającej liczby 300 numerów. Ze względu na jego powodzenie zdecydowali się sami wydawać komiksy, zamiast szukać wydawcy. Gdy komiks okazał się sukcesem, na wszelki wypadek zabezpieczyli też prawnie znaki handlowe. Te decyzje były ze wszech miar słuszne. Większość twórców, których spotykali na konwentach komiksowych, miała do opowiedzenia koszmarne historie o przeprawach z korporacyjnymi wydawcami, a świat komiksowy żył wówczas batalią ich idola, Jacka Kirby’ego, o odzyskanie oryginalnych rysunków z archiwum Marvela.
Większość czytelników kojarzy Żółwie Ninja z kreskówek i zabawek. Będący po trzydziestce pewnie pamiętają pierwszy serial animowany wzorowany na komiksie, który pojawił się w polskiej telewizji jako jedna z pierwszych amerykańskich franczyz medialno-zabawkowych (obok He-Man & The Masters of the Universe). Serial znacząco różnił się od komiksów. Był przeznaczony dla dzieci i w tym celu poważnie ugładzony. Żółwie mają fajne powiedzonka (Cowabunga!), są uśmiechnięte, w wolnych chwilach zajadają się pizzą i pomimo tego, że walczą z użyciem śmiercionośnych narzędzi, nikt nie ginie.
Komiksy powstawały na zupełnie inny rynek autorsko-undergroundowy. Twórcy nie musieli się liczyć z żadnymi ograniczeniami ani dostosowywać go do żadnej potencjalnej grupy odbiorczej. Dlatego jest znacznie doroślejszy niż kreskówka. Żółwie popijają piwo, pojawiają się ofiary śmiertelne i klimat jest dużo cięższy niż w serialu. W komiksie widać też brak jakichkolwiek cynicznych kalkulacji ze strony autorów. Już w pierwszym odcinku ginie jeden z najbardziej rozpoznawalnych przeciwników z późniejszej serialowej adaptacji.
Początkowo wszystkie żółwie miały jednakowe czerwone maski, które zmieniono, żeby łatwiej je było odróżnić. Nie wiem, czy było to niezbędne, bo w komiksie zróżnicowanie używanej broni powodowało, że nawet sam zarys, cień każdej z postaci był odmienny. W pierwszych komiksach, poza narwanym Rafaelem, Żółwie nie wykazywały specyficznych cech charakteru. Wykształcały się z czasem. Leonardo został liderem, a Michelangelo błaznem grupy.
To co najbardziej mnie fascynuje w tym komiksie to właśnie porównanie jego zawartości z późniejszymi przetworzeniami pomysłów w nim zawartych. W tych kilkunastu zeszytach zebranych w wydanym tomie pojawiają się zaczątki wszystkich ważniejszych idei i postaci znanych z kreskówki. W #1 pojawia się Shredder i Klan Stopy. W #2 pojawia się przyjaciółka Żółwi (jeszcze nie reporterka), April O’Neil. W #3 charakterystyczna furgonetka marki Volkswagen, która stanie się Żółwiomobilem, oraz rasa kosmitów poruszająca się w humanoidalnych robotach, z której wywodzi się Krang. Wszystko to pamiętam z kreskówki. Dzięki wydaniu mogłem porównać z pierwotną inkarnacją. Bardzo zaskakującym rozwiązaniem było wysłanie Żółwi daleko w kosmos, bo kreskówkowe kojarzą się głównie z nowojorskimi zaułkami i kanałami. Pozaziemskie miasta pozwoliły na wybrzmienie inspiracji science-fiction (w tym gwiezdnowojennych) oraz na rysowanie coraz bardziej szczegółowych obcych miast i technologii. Z każdym kolejnym numerem widoczna jest poprawa w rysunkach i większa świadomość własnego stylu.
Nad rysunkami Laird i Eastman pracowali wspólnie. Bez podziału na konkretne zadania czy elementy. Obaj szkicowali, nakładali tusz i cieniowali. Ich style są na tyle kompatybilne, że ciężko odróżnić, kto nad czym pracował. Zlewa się to w jedną całość. Innym powodem może być to, że nie zaznaczyli wcześniej swoich sposobów rysowania w jakichś szczególnie popularnych solowych projektach, więc brakuje punktu odniesienia. Pracowali na papierze duotone, który ułatwiał proces cieniowania (ale był znacznie droższy od zwykłego). Nakładając jeden z dwóch rodzajów środków chemicznych, wydobywano jeden z dwóch stopni rastru (jaśniejszy i ciemniejszy) bez konieczności jego żmudnego wycinania i naklejania na papier kawałek po kawałku. To obecnie już niedostępny wynalazek, który spowodował, że komiks wyróżnia się stylem.
Bardzo cieszy mnie rodzime wydanie tego komiksu, bo od dawna chciałem się z nim zapoznać. Każda strona kipi od energii i pasji, jaką włożyli w nią twórcy. Nie ma przestojów i dłużyzn. Czyta się go nadzwyczaj przyjemnie ze względu na duże umiejętności twórców opowiadania historii rysunkiem oraz zainteresowanie samą opowieścią, kolejnymi losami bohaterów.
Żółwie wydane zostały w dużym formacie, na grubym papierze i w twardej oprawie. Można je rozłożyć „na płasko” i poza otwarciem na kilku skrajnych stronach nie będzie się zamykać (co dość rzadkie w polskich wydaniach). Tłumaczenie jest przyzwoite i poprawne, ale jest zachowawcze i w wielu miejscach zbyt dosłowne. Tłumacz czasami, zamiast skorzystać z polskiego wyrażenia frazeologicznego, pozostawia angielskie przetłumaczone słowo w słowo. Przez pozostawienie anglicyzmów momentami dialogi brzmią nienaturalnie. Przykładowo nikt nie mówi po polsku „Święta Makrelo!” tylko „Kurza twarz!” albo „Kurka wodna”.
Wzorem oryginalnego wydania rodzime zawiera też liczne dodatki: szkice stron i postaci oraz bogaty komentarz odautorski do każdego z zeszytów, który objaśnia kompozycyjne oraz formalne zabiegi zastosowane na prawie każdej ze stron i inspirację dla poszczególnych scen i sekwencji. Przedmowa wprowadza każdego laika w historię Żółwi Ninja. Pierwotnie miało tam się znaleźć dużo więcej materiałów dodatkowych, ale ich autor ostatecznie zrezygnował ze współpracy wskutek problemów z wydawcą i nadmiaru innych zajęć.
Niestety nie na darmo wspomniałem o wydawnictwie, które przez rok istnienia wykazało się skrajną niekompetencją, brakiem profesjonalizmu, małostkowością, połączonymi z butą, megalomanią oraz protekcjonalnym traktowaniem klientów, a czasem nawet zupełnym chamstwem w komunikacji z nimi. Samo rozesłanie kilkuset zamówionych i opłaconych w przedsprzedaży kopii zajęło Fantasmagoriom ponad dwa miesiące. Rozpoczęto na początku listopada 2017. Według doniesień z mediów społecznościowych ostatnie osoby dostały komiks pod koniec stycznia 2018 roku.
Przy okazji wydawcy zdołali zrazić do siebie sporą część polskich fanów komiksu. Już po pierwszych opóźnieniach, hurraoptymistycznych planach i dziwnych, nieskoordynowanych ruchach nie wróżyłem wydawnictwu świetlanej przyszłości, ale postanowiłem zaryzykować tę stówkę. Chciałem po prostu przeczytać ten komiks, a wydanie było ponad połowę tańsze od amerykańskiego. Po wielumiesięcznych przejściach ja i inni czytelnicy mogliśmy to wreszcie zrobić. Wielka szkoda, że z takimi problemami, bo wydawca zaczął wydawać w niezłej jakości kilka ciekawych serii komiksowych, a jeszcze więcej zapowiedział, by nagle przestać odpowiadać na maile. Zwłaszcza klientów domagających się zwrotu pieniędzy. Nie sądzę, żeby pojawiła się kontynuacja serii, ale nawet jeśli się pojawi, to nie zamierzam wspierać swoimi pieniędzmi takiej działalności.
Dobrze, że wyszły w Polsce, bo Żółwie Ninja stanowią ważny kawałek historii komiksu amerykańskiego i bazę dla jednej z wielkich popkulturowych franczyz. Z tego powodu (i oczywiście dlatego, że to po prostu fajny komiks) warto się z nim zapoznać, ale ze względu na impotencję wydawniczą Fantasmagorii najlepiej w oryginale.
Konrad Dębowski
Tytuł: „Żółwie Ninja Ultimate Collection 1”
Tytuł oryginału: „Teenage Mutant Ninja Turtles Ultimate Collection vol. 1”
Scenariusz: Kevin Eastman i Peter Laird
Rysunki: Kevin Eastman i Peter Laird
Tłumaczenie: Jan Olejniuk, Anna Urbańska, Marek Sawicki (komentarze)
Wydawca: Wydawnictwo Fantasmagorie
Data polskiego wydania: listopad 2017
Wydawca oryginału: IDW Publishing
Data wydania oryginału: 2009
Objętość: 320 stron
Format: 220 x 310 mm
Oprawa: twarda
Druk: kolorowy
Cena okładkowa: 120 złotych