Strażnicy Galaktyki to pierwszy film drugiej fazy kinowego uniwersum Marvela, który nie jest kontynuacją solowych przygód bohaterów tworzących Avengers. Do projektu zatrudniono słabo znanego reżysera Jamesa Gunna, który uczył się sztuki filmowej w Troma Pictures, by następnie wyreżyserować horror Slither i świetną parodię kina superbohaterskiego pt. Super.

Strażnicy czego?

Był to strzał w dziesiątkę, co pokazują oba filmy o przygodach drużyny kosmicznych awanturników. Gwoli przypomnienia, Guardians of the Galaxy to trochę zapomniana ekipa, która przed sukcesem filmu doczekała się stosunkowo niewielu komiksów z ich udziałem. Nikt nie wymieniał ich jednym tchem obok Avengers, Fantastycznej Czwórki lub X-men. Jednak po sukcesie pierwszej fazy Kevin Feige zasugerował, że mogą się zainteresować mniej znanymi markami. Planował też zająć się wydarzeniami w epickiej skali, która daleko wykracza poza Ziemię, gdzie toczyła się akcja poprzednich filmów.

Wybór padł na Strażników Galaktyki. Nicole Perelman napisała dwie wersje scenariusza, a w 2012 roku zatrudniono Jamesa Gunna. Innymi, którzy ubiegali się o posadę, byli późniejsi reżyserowie filmów Ant-Man i Osa oraz Kapitan Marvel, które według mnie są jednymi z gorszych filmów w całym uniwersum. Gunn zupełnie zmienił pierwotny scenariusz. Do tego stopnia, że właściwie pozostawienie pierwotnej scenarzystki w napisach to bardziej wymóg amerykańskiego związku scenarzystów.

Strażnicy Galaktyki vol. 1 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 1 – reż. James Gunn

Wizja filmu

Jak mówi Gunn w komentarzu do pierwszej części, początkowo nie chciał przyjąć tej posady, ale gdy w jego głowie pojawiła się wizja filmu łączącego to, co najlepsze w Indiana Jones i Imperium kontratakuje, nie wahał się. Praktycznie cała scena wprowadzająca Petera „Star Lorda” Quilla (Chris Pratt) nawiązuje do początku filmu Indiana Jones i zaginiona Arka. Jednocześnie ustawia też atmosferę produkcji oraz mówi wiele o postaci głównego bohatera.

Widz od pierwszych podrygów Quilla w rytm muzyki płynącej z Walkmana wie, że będzie to komedia i może się domyślać co nieco, jaką osobą jest Star Lord. Reżyser mówił też, że Chris Pratt wydał mu się idealny do tej roli, bo prezentuje odmienny rodzaj wrażliwości niż pozostali bohaterowie uniwersum. Moim zdaniem wybrano aktora, który ma duże doświadczenie komediowe (Parks & Recreation), a jednocześnie obdarzony jest charyzmą i aparycją, która przypomina trochę bohaterów tzw. kina nowej przygody. Z jednej strony non stop pakuje się w jakieś tarapaty, a z drugiej zawsze potrafi się z nich sprytnie wyplątać. Tak właściwie jest przez cały film.

Strażnicy Galaktyki vol. 1 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 1 – reż. James Gunn

Pierwsze pół godziny filmu zajmuje sformowanie całej drużyny. Zaraz po tym trafiamy na scenę, gdy w zwolnionym tempie wychodzą z kosmicznego więzienia, do którego wszyscy trafiają po wielkiej drace na planecie Xandar. W tym samym czasie udaje się określić charakter i zdolności każdej z postaci, jej motywacje, o co toczy się stawka oraz głównych antagonistów. Nie zatrzymano przy tym akcji filmu na nudne sceny przepełnione ekspozycją. Każda postać jest charakteryzowana w relacji z pozostałymi oraz poprzez działanie. Całość zostaje podsumowana i uzupełniona dodatkowymi informacjami w scenie, w której John O’Reilly i Peter Serafinowicz przeglądają policyjne kartoteki zatrzymanych późniejszych członków drużyny.

Nietypowa ekipa

Quill jest rubasznym podrywaczem i kosmicznym awanturnikiem uciekającym przed swoją dawną ekipą. Gamora (Zoe Saldana) to nieustraszona wojowniczka, córka Thanosa, która dość szybko go zdradza i zaczyna działać na własny rachunek. Rocket (Jay Gunn i Bradley Cooper) i Groot (Vin Diesel) to Han Solo i Chewbacca. Z tym że jeden jest genetycznie modyfikowanym szopem, który świetnie operuje wszelką technologią, a drugi niezbyt gadatliwym, ale potężnym kawałkiem drewna. W więzieniu dołącza do nich mięśniak Drax (Dave Bautista). Pałą on żądzą zemsty na Thanosie za śmierć rodziny i rozumie wszystko dosłownie.

Pierwotnie łączy ich ucieczka z więzienia Kyln. Jeśli wierzyć temu, co mówiono w materiałach o filmie, na stworzenie tego planu zużyto tak dużo stali, że musiano ją potem jak najszybciej odsprzedać, żeby budżet się domknął. Bohaterowie nie tworzą zgranej grupy. Każdy jej członek ma własny cel (zysk, zemsta, kryształ mocy), dla którego pozostaje z innymi. Stopniowo ich relacje się ocieplają i tworzą zgraną ekipę, która ostatecznie ratuje galaktykę przed zakusami Ronana Oskarżyciela. Nie jest on byle kim, bo w scenie w sali tronowej Thanosa bez problemu wykańcza kierownika inwazji na Ziemię. Tej samej, którą ledwo odparli Avengers. Reżyser wspomina, że scena z Thanosem była bardziej potrzebna dla pokazania późniejszego zagrożenia dla całego uniwersum. Przy okazji udało się też zaprezentować moc Ronana. Wprowadza też Nebulę (Karen Gillan), przyrodnią siostrę Gamory, która odegra znacznie ważniejszą rolę w drugiej części filmu.

Strażnicy Galaktyki vol. 2 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 2 – reż. James Gunn

Gęsty scenariusz

Nie licząc Thanosa, każdy z bohaterów i złoczyńców ma rolę do odegrania w fabule filmu. Nawet członkowie Nova Corps, którzy są początkowo postaciami stricte komediowymi. Służą w trzecim akcie do pokazania zagrożenia, jakie niesie Ronan dla Xandaru w skali mikro. Właściwie każda scena jest po coś, zwiększa naszą wiedzę o postaciach (bez długich retrospekcji) i jednocześnie posuwa akcję do przodu. Wydaje mi się, że to wypadkowa dobrego, ciasno dopakowanego scenariusza. Wizji Gunna i jego dbałości o szczegóły. Reżyser dokładnie rozpisał np. to, czym charakteryzuje się kultura, flora i fauna poszczególnych planet odwiedzanych przez bohaterów, żeby mogło to znaleźć odzwierciedlenie w projektach graficznych i żeby były zauważalnie różne. Przykładowo Xandar opierał się na hologramach, a technologia Ravagers była znacznie bardziej namacalna i analogowa.

Niewiele pozostawiono też przypadkowi. Improwizacji na planie było stosunkowo mało. Jak w każdej dobrej komedii. Szaleńczy śmiech Draksa. Nieudana próba wciągnięcia Gamory do finałowego pojedynku z Ronanem. Kwestia o Kevinie Baconie, gdy Quill i Gamora romansują, a przynajmniej tak się wydaje Peterowi. Obie te sceny były bardzo ważne i wiele zależało w nich od Chrisa Pratta. To dzięki jego charakterowi, urokowi i poczuciu humoru pojedynek wyszedł jak trzeba. W drugiej wspomnianej scenie więcej zależało od Zoe Saldany. Sam pomysł na tę romantyczną scenę był konwencjonalny, ale widz zostaje miło zaskoczony jej zakończeniem. W ogóle wątek romantyczny jest bardzo fajnie prowadzony. Widać autentyczną chemię pomiędzy postaciami, ale wiele pozostaje w domyśle i niedopowiedzeniach.

Strażnicy Galaktyki vol. 1 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 1 – reż. James Gunn

Muzyka

Bardzo ważną rolę w filmie odgrywa muzyka. Tyler Bates napisał ścieżkę dźwiękową, współpracując z Gunnem przed nakręceniem filmu. Dzięki temu mogli dopasować kręcony materiał do istniejącej muzyki, którą puszczano w trakcie pracy na planie, żeby aktorzy mogli lepiej złapać klimat danej sceny. To trochę zapomniana metoda współpracy reżysera i kompozytora, którą stosowali Sergio Leone i Ennio Morricone (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) oraz Stanley Kubrick i Alex North (Odyseja kosmiczna).

Równie istotna jest muzyka popularna, która ciągle płynie z Walkmana, który Peter dostał od matki i która jest jego łącznikiem z Ziemią, z dzieciństwem i wspomnieniami. Kawałki wpadają w ucho i są znane, ale trochę przykurzone, więc pewnie dlatego udało się zdobyć prawa do wykorzystania każdego, o który prosił Gunn. Służą jako świetna ilustracja poszczególnych scen, ale nie są obcym wtrętem przypominającym nam, że oglądamy film, ale integralną częścią silnie związaną z bohaterami i fabułą. W podobnym stopniu udało się to chyba tylko Edgarowi Wrightowi w Baby Driver, a nie wyszło w Atomic Blonde lub Kapitan Marvel.

Film autorski

Strażnicy Galaktyki są według mnie najlepszym filmem w MCU. Właściwie wszystko się w nim udało. Stworzono zgraną ekipę i świetną atmosferę na planie, która zaowocowała wspaniałym efektem. To jeden z nielicznych filmów superbohaterskich, o którym można powiedzieć, że jest autorskim projektem reżysera. Tak silne jest piętno, jakie odcisnął James Gunn i jego pomysły w każdym elemencie filmu. Przy okazji zrobił też to, co każde większe nazwisko w komiksie. Wziął pod opiekę trzecioligowych bohaterów i wprowadził ich do ekstraklasy. Tak jak kiedyś zrobił to Frank Miller z Daredevilem, a Chris Claremont z X-men.

Strażnicy Galaktyki vol. 2 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 2 – reż. James Gunn

Here we go again

Nieunikniona była kontynuacja, która zawiera te same elementy co pierwszy film, ale cierpi na to, co każda druga płyta obiecującego debiutanta. Nie jest w stanie dorównać poprzednikowi. Jak to często bywa, kolejne części niespodziewanych hitów są już obarczone większą uwagą producentów, którzy za wszelką cenę chcą powtórzyć sukces jedynki. Vol. 2 Strażników wygląda tak, jakby producenci przekazali reżyserowi listę z tym, co wg nich (lub ankiet wśród publiczności) było dobre w pierwszym filmie i reżyser musiał to jakoś połączyć ze swoim pomysłem na sequel. Możliwe, że to sam Gunn wpadł, żeby małemu Grootowi, który jest minutowym gagiem na zakończenie pierwszego filmu, poświęcić tak wiele czasu. Podejrzewam jednak, że maczali w tym ręce ludzie, którym zależy bardziej na sprzedaży gadżetów.

W pierwszym filmie początkowe pół godziny jest świetnym wprowadzeniem w świat przedstawiony. Tutaj teoretycznie też, bo praktycznie każdy element pojawia się później. Tu jest jednak przy tym trochę żenująco. Pierwsze, co wywołało mój uśmiech, to Kurt Russell przelatujący na kosmicznym jajku po zniszczeniu floty Sovereign. Dopiero wtedy poczułem, że jestem na właściwym seansie. Możliwe, że moja niechęć wynika z tego, że pomimo podobnego klimatu jest to trochę inny film niż jedynka. Znacznie większy nacisk położono na podłoże emocjonalne. W pierwszym filmie tematem była miłość Petera do matki oraz budowa nowej „rodziny” złożonej z kosmicznych rzezimieszków. Jednak trochę została zepchnięta na drugi plan przez budowanie świata, sceny akcji i komediowe elementy.

Strażnicy Galaktyki vol. 2 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 2 – reż. James Gunn

Zgłębianie charakterów postaci

Sequel bardziej koncentruje się na pogłębianiu charakterów postaci i relacji między nimi. Każdy z bohaterów jest postacią o ciężkiej przeszłości, coraz bardziej rozbuchanym ego (see what I did there?). Ciężko im przychodzi otwarcie się na innych i zmiana nastawienia. To o tym jest ten film. Na czoło wysuwa się oczywiście relacja Petera Quilla i jego ojców: biologicznego (Ego) i przybranego (Yondu). Postać Ego świetnie zmienia komiksową postać znaną głównie z Fantastycznej Czwórki i wprowadza ją do filmów. Jest ojcem Quilla, co bezceremonialnie oznajmia po pojawieniu się wśród bohaterów. Lata temu zlecił porwanie Petera grupie Ravagers kierowanej przez Yondu, ale ten ostatecznie wziął go na wychowanie. James Gunn nazywa tę postać „bad guy with a sweet spot for Peter”. Widzieliśmy zresztą to podejście już w pierwszej części filmu.

Dużo bardziej podoba mi się relacja Yondu (Michael Rooker) i Rocketa, którzy otwierają się, będąc razem w celi po buncie Ravagers. Wcześniej Rocket jest nieprzyjemny, bo boi się bliskości innych. Nie radzi sobie z nią i z nowymi emocjami, których wcześniej nie doświadczał, będąc kosmicznym wyrzutkiem. Podobnie Yondu przez długi czas nie jest w stanie wyartykułować swoich uczuć względem swojego przybranego syna. Ostatecznie okazuje się, że obaj są bardzo podobni do siebie. Cała sekwencja scen na statku matce Ravagers, od znęcania się kosmicznych piratów nad Grootem, poprzez żarty Rocketa z ksywki Taserface’a, próby znalezienia broni Yondu przez Groota aż po ucieczkę i masakrę, jaką urządzają bohaterowie buntownikom (a nawet skoki w nadprzestrzeń), jest najlepszym fragmentem obu filmów.

Strażnicy Galaktyki vol. 2 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 2 – reż. James Gunn

Nowi członkowie grupy

Powraca też Nebula, która staje się postacią tragiczną. Chce tylko miłości swojej siostry, ale ta jest bardziej zainteresowana przypodobaniem się ojcu. Każde zwycięstwo Gamory w siostrzanej rywalizacji kończy się bolesną karą dla Nebuli. Przez to bohaterka nie prezentuje się już tak jednoznacznie pozytywnie. Zrozumie to, co „zrobiła” siostrze, dopiero po widowiskowym pojedynku na planecie Ego.

Najmniej czasu poświęcono Draksowi, który pozostaje tym samym mięśniakiem, jakim był, ale nawiązuje kontakt z Mantis – nową członkinią grupy oraz pierwotnie to do niego największą sympatią pała mini-Groot, który zachowuje się jak dziecko. Jego stan sprawia, że matkowanie mu staje się odpowiedzialnością dla grupy. Quill jest do tego zdolny (do przyjęcia odpowiedzialności za innych) dopiero pod koniec filmu. Kontynuowany jest temat rodziny, którą znajdujemy, a niekoniecznie takiej, w której się wychowujemy. Niedawno recenzowałem też Shazam!, który opowiada o tym samym.

Egotystyczny antagonista

Drugim tematem jest oczywiście niebezpieczeństwo wynikające z inflacji ego bohaterów, które wg reżysera mogło doskwierać również aktorom po sukcesie pierwszej części. W warstwie fabularnej Peter Quill po tym, jak dowiaduje się o swoim nadludzkim dziedzictwie, jest kuszony przez Ego do podążenia jego ścieżką i oddania się nowo zyskanej mocy. Wygrywa jednak miłość do matki oraz do nowych przyjaciół. Z miłością wiąże się poświęcenie dla innych. Według Jamesa Gunna to również temat obu filmów. Quill poświęca ostatecznie swoją moc. W obu filmach postacie poświęcają też swoje życie dla ratowania bliskich.

Tak jak w pierwszym filmie scenariusz jest bardzo dobry. Korzysta z bardzo wielu wątków zasygnalizowanych w Vol. 1, otwiera kolejne (Adam Warlock, Ravagers pod dowództwem Sylvestra Stallone’a). Nic nie jest też przypadkowe. Po pierwszej sekwencji z kradzieżą baterii nie spodziewałem się, że odegra ona i rasa Sovereign, której została skradziona, jeszcze jakąś rolę w filmie. Warto zwrócić uwagę na Elizabeth Debicki, która została wybrana do roli ich przywódczyni spośród setek aktorek i świetnie się sprawdziła w tej roli. Reżyser mówił w komentarzu do filmu, że dzięki doświadczeniu z pierwszej części mógł pracować z większym spokojem. Pozwolił sobie na więcej powtórek ujęć, aż udało mu się wykrzesać z aktorów to, o co mu chodziło. W pierwszej części pracował pod dużo większą presją czasu.

Strażnicy Galaktyki vol. 2 - reż. James Gunn

Strażnicy Galaktyki vol. 2 – reż. James Gunn

Zgrana ekipa

W obu filmach udało mu się skorzystać z usług wszystkich swoich przyjaciół i współpracowników z poprzednich filmów. Większość postaci drugiego planu (i nie tylko, Michael Rooker grający Yondu to jego długoletni przyjaciel i ulubiony aktor) to jacyś jego znajomkowie. Pojawiają się m.in. Lloyd Kaufmann (szef Troma Pictures), głos Nathana Fillona (Firefly) oraz rodzina reżysera, która ginie w jednej ze scen, gdy moc Ego zaczyna konsumować Ziemię. Dość sprytnie rozmieszcza też wiele popkulturowych nawiązań. Najczęściej do komiksów i często subtelniejszych niż Pac-Man i David Hasselhoff w Vol. 2. Przykładem może być wspomniana wyżej scena destrukcji, która nawiązuje to filmu The Blob.

Równie ważną rolę gra muzyka. Ścieżkę dźwiękową znowu napisał Tyler Bates przed nakręceniem filmu. Jeśli chodzi o popularne kawałki, Gunn postawił na jeszcze mniej znane utwory. Wybrał je z listy kilkuset, które według niego pasowałyby do matki Quilla (a która przecież podarowała mu obie kasety z muzyką wykorzystywaną w filmach). Nie są już jednak tak pamiętne jak w pierwszej części i częściej służą jedynie za tło, które gdzieś ginie. Może poza The Chain autorstwa Fleetwood Mac.

W oczekiwaniu na Vol. 3

Strażnicy Galaktyki Vol. 2 są więc słabszym filmem, jeśli oczekiwaliśmy powtórki z rozrywki. Jedynka jest trochę jak komedia romantyczna kończąca się ślubem głównych bohaterów. Na tym zazwyczaj kończą się problemy filmowych związków. Nie widzimy, gdy bohaterowie rozwodzą się po miesiącu, bo okazuje się, że jedno z nich nie przejawia upodobań do zbierania swoich używanych skarpetek lub wierności małżeńskiej. Tymczasem ten film pokazuje, co się dzieje z grupą bohaterów po tym, gdy już stworzyli rodzinę. Teraz muszą ją jeszcze utrzymać w całości i nie pozabijać się przy tym nawzajem.

Początkowo byłem zawiedziony dwójką, ale im więcej rozumiem z tego filmu po każdym kolejnym seansie, tym bardziej mi się podoba. Dlatego cieszy mnie, że po kilku tygodniach wolnego po jakiejś głupiej kontrowersji związanej z głupimi żartami na Twitterze sprzed 10 lat przywrócono go do pozycji reżysera trzeciej części Strażników. Biorąc pod uwagę to, ile potencjalnie interesujących wątków otwarto w dwójce, spodziewam się kolejnej dobrej produkcji.

Konrad Dębowski

Ps. Po Endgame na trzecią część czekam jeszcze bardziej.