Kosmiczna odyseja to kolejna propozycja Egmontu z działu DC Deluxe. Nie jest to oczywiście adaptacja filmu Stanleya Kubricka autorstwa Jacka Kirby’ego, bo tę wydał Marvel i przez problemy z prawami raczej nie doczeka się przedruków. To epicka kosmiczna przygoda autorstwa Jima Starlina i Mike’a Mignoli.
Powrót do czwartego świata
Nie bez przyczyny przywołałem Jacka Kirby’ego. Kosmiczna odyseja korzysta bardzo mocno z jego wkładu w uniwersum DC. Mam tu na myśli Czwarty Świat, który został w całości stworzony przez Króla w latach siedemdziesiątych. Mieszkańcy dwóch wrogich planet, Apokolips (m.in. Darkseid) i Nowej Genezy (Orion, Lightray i Wielki Ojciec), muszą tym razem połączyć siły w celu zatrzymania Antyżycia. Niesamowicie potężnej istoty, która chce zniszczyć wszechświat. Do tego nietypowego sojuszu dołącza gromada ziemskich bohaterów, których widzimy na okładce komiksu. Co ciekawe nie jest to cała Liga Sprawiedliwości. Zabrakło mi w komiksie wytłumaczenia, jaki był klucz doboru pomocników przez Darkseida.
Pewnie już pisałem w jakiejś innej recenzji, że lubię takie połączenia, bo postawieni zostają obok siebie bohaterowie, którzy wcześniej nie współpracowali i niekoniecznie się dogadują. To zawsze ciekawsze relacje niż pomiędzy członkami jednej superbohaterskiej drużyny. Tak właśnie dzieje się w tym komiksie, gdzie często nieumiejętność współpracy i pycha gubi bohaterów.
W epickiej scenerii
Fabuła zbliżona jest do typowej trzyaktowej konstrukcji znanej z filmów. Jeden zeszyt stanowi wprowadzenie. Dwa kolejne to próby zatrzymania czterech aspektów Antyżycia (co stanowi bardzo luźne nawiązanie do czterech jeźdźców Apokalipsy) chcących na tyle zdestabilizować Drogę Mleczną, żeby cała istota mogła przeniknąć do naszego wszechświata. Czwarty to ostateczne starcie w iście Ditkowskiej scenerii przypominającej najlepsze przygody Doktora Strange’a w innych wymiarach.
To już prawie ten Mignola, o którego chodzi
To komiks z 1988 roku, więc Mike Mignola jeszcze nie jest tym Mikiem Mignolą, którego znamy i lubimy. Jednak jest to już znacznie bardziej dojrzały twórca niż ten z wydanego przez Egmont zbioru jego wcześniejszych komiksów DC. Wtedy ciężko było dostrzec wiele przebłysków jego późniejszego stylu. Tutaj jest już znacznie bardziej uformowany. Dużo w nim Jacka Kirby’ego, co nie powinno dziwić ze względu na wykorzystanie jego twórczości. Mnie jednak bardziej przypomina Waltera Simonsona, który też wzorował się na Kirbym, ale jest już jego przetworzeniem, a nie naśladowcą. Możliwe, że to skojarzenie potęguje świetne liternictwo Johna Workmana, który odcisnął swoje piętno również na Thorze Simonsona.
Zaraz po Odysei Mignola będzie pracował jeszcze nad Elseworldowymi Batmanami i Draculą, w których wytworzy ten styl, który znamy z Hellboya. Oczywiście jeszcze w trakcie serii będzie ulegał metamorfozom. Kolory nakłada Steve Oliff, jeden z pionierów cyfrowego koloru, który wykorzystał chociażby do pokolorowania amerykańskiego wydania Akiry dla Marvela. W latach osiemdziesiąych obserwujemy duże zmiany na tym polu. Pojawia się coraz lepszy papier, który wyraźniej oddaje kolory. Powiększa się paleta dostępnych barw i lepsze są efekty, jakie można zastosować. W tym komiksie kolor jest wyrazisty, nasycony i świetnie współgra z kreską. Nie ma tu szaroburych postaci na szaroburym tle, które prześladują współczesne komiksy. Zresztą Mignola jest już na tyle dobry w kwestii kompozycji oraz rozkładu świateł i cieni (chociaż może mu w tym pomagać tuszownik), że ten komiks ciężko byłoby zepsuć słabym kolorem.
Dobre uzupełnienie kolekcji
Jim Starlin po raz kolejny pokazuje, że świetnie czuje się w skali kosmicznej. Reszta zespołu odpowiedzialnego za komiks to równie dobrzy twórcy. Nie można się więc dziwić, że wyszła z tego całkiem niezła rzecz. Mnie zainteresowała głównie ze względu na Mignolę. Bardzo mnie cieszy, że polscy fani komiksu mogą uzupełnić swoje kolekcje o kolejny punkt na drodze artystycznej jednego z najważniejszych współczesnych twórców.
Dziękujemy wydawcy za udostępnienie komiksu do recenzji.
Konrad Dębowski