Stopniowo pojawia się na naszym rynku coraz więcej przygód Johna Constantine’a ‒ za sprawą Egmontu, który wydaje kolekcje zbierające zeszyty autorstwa co ważniejszych scenarzystów. Jednak nie poprzestaje na tym i w ramach przedruków komiksów z DC Black Label dostaliśmy tom pt. Hellblazer. Wzlot i upadek autorstwa Toma Taylora i Daricka Robertsona.
Nowy Hellblazer!
Najbardziej chyba cieszy mnie to, że w Black Label wreszcie otrzymujemy nowy komiks, który nie jest powiązany z Batmanem. O ile dobrze liczę, to dopiero trzeci wydany w Polsce w tej linii wydawniczej, który nie ma nic wspólnego z Mrocznym Rycerzem lub jego przeciwnikami. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że nikt z twórców pracujących dla DC nie ma pomysłu na ciekawą opowieść o Green Lantern, Flashu, Legionie Superbohaterów albo kimkolwiek, kto nie przebiera się za nietoperza.
Wcześniej czytałem tylko pierwsze zeszyty według scenariusza Jamiego Delano i od razu mnie porwały, bo zawierają wszystko, co lubię: dziwne okultystyczne wątki, wyraźne tło socjopolityczne i charyzmatycznego, niejednoznacznego głównego bohatera. Już po tych pierwszych zeszytach widać, że jest to postać pod wieloma względami stworzona dla Gartha Ennisa. Czy jest stworzona dla Toma Taylora? Jeden rabin powie tak, inny powie nie.
Oddaje esencję postaci
Wydaje mi się, że uchwycił on esencję bohatera i jego przygód. Wraca wątek poczucia winy, który napędza pierwszą większą historię z runu Delano. Constantine jest dokładnie taki jak w innych historiach. Lekko bucowaty, nieodpowiedzialny, ale ma serce po dobrej stronie i ostatecznie zawsze jakoś wychodzi z tarapatów, w które się wplątuje. Jest też kilka wątków politycznych. Moim zdaniem poprowadzonych dużo bardziej naiwnie i toporniej przedstawionych niż u poprzedników. Historie, które czytałem wcześniej, były jednak bardziej zniuansowane niż: miliarderzy są źli z domieszką odrobiny robinhoodyzmu.
To dobra opowieść, ale nie wiem, czy jednak jest to historia na osobną serię w prestiżowym formacie. Czyta się ją bardziej jak kolejny zeszyt serii Hellblazer. Chociaż po skasowaniu najnowszej po dwunastu odcinkach aktualnie nie wychodzi nic z Johnem Constantine’em, więc może to chwilowo jedyny sposób na pokazanie jego kolejnych przygód zaprawionych whisky i czarną magią. Pomimo tego, że mam jeszcze sporo starego materiału do nadrobienia, postać i jej świat podobają mi się na tyle, że cieszy każda kolejna okazja do ich poznania.
Rysunków nie udało się zepsuć do końca
Daricka Robertsona znamy bardzo dobrze z Chłopaków i Transmetropolitan. Ta miniseria to kolejna dobra robota wykonana przez tego rysownika. Kolejna, która mogłaby być lepiej pokolorowana. Diego Rodriguez nałożył kolor w podobnym stylu co Tony Aviña. Komputerowe kolory, gradienty itp. Jest odrobinę lepiej niż w Chłopakach. Możliwe, że dzięki temu, że praktycznie cała akcja toczy się w nocy lub wieczorem. Mamy więc sporo czerni, na tle której jaśniejsze postacie się wybijają. Świetnie wyglądają sceny w piekle. Ogólnie czerwona barwa głównego przeciwnika, demona Despondeo, dobrze się sprawdza jako punkt skupienia na tle burej rzeczywistości.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie zaszaleć trochę bardziej. Przykładowo rozkładówka z pierwszym spadającym z nieba „aniołem” nabitym na iglicę kościoła aż prosi się o stonowanie kolorów tła, żeby jeszcze bardziej skupić wzrok na denacie. Tymczasem mamy kilka jasnych plam w miejscach, gdzie świecą latarnie, i śnieżnobiałe pasy na jezdni, które rozpraszają uwagę. Co ciekawe Ballistic z kolorami tego samego autora wygląda zupełnie inaczej. Oliverowi bliżej do tego, co widzimy tutaj albo w The Boys. Sam więc już nie wiem, co jest problemem.
Kolejna odsłona przygód Constantine’a
Skoro to powtarzające się zjawisko, najwyraźniej rysownikowi podoba się, jak kolorują jego prace, a ja mam inne poglądy na kolor w komiksie niż on. Jednak spoglądając do materiałów dodatkowych, widzimy, o ile ciekawiej komiks wygląda w czerni i bieli. Najlepiej w kolorze prezentują się też te strony, które dobrze wyglądają bez nich. Im mniej tuszu, rastrów i cieni, tym więcej miejsca dla kolorysty na zrobienie bałaganu.
Tak jak pisałem, Tom Taylor dobrze zrozumiał, o co chodzi w Hellblazerze, i na tyle, na ile potrafi, robi z tej wiedzy użytek. Wychodzi całkiem przyzwoita lektura, chociaż wśród najlepszych przygód Johna Constantine’a raczej bym jej nie umieścił.
Dziękujemy wydawcy za udostępnienie komiksu do recenzji.
Konrad Dębowski