
Legendy X-men: Jim Lee – okładka
Jim Lee to prawdopodobnie najpopularniejszy rysownik w historii amerykańskiego komiksu superbohaterskiego. Zasłynął głównie za sprawą pracy nad serią X-men. Narysował kilkadziesiąt zeszytów. Te najpopularniejsze zbiera tom Legendy X-men: Jim Lee od wydawnictwa Mucha Comics.
Nowo uzyskana popularność
Zeszyty zawarte w tym tomie uznawane są też za najlepiej sprzedające się zeszyty w historii komiksu amerykańskiego. Nie można tego zrozumieć bez odrobiny kontekstu historycznego. Za sprawą scenariuszy Chrisa Claremonta i rysunków Johna Byrne’a, Dave’a Cockruma i Paula Smitha seria Uncanny X-men z kompletnie zapomnianej stała się największym hitem sprzedażowym wydawnictwa Marvel Comics. Chris Claremont przez prawie 16 lat pisał scenariusze do rozmaitych odsłon przygód mutantów obdarzonych nadludzkimi mocami, budzącymi podziw, ale i strach u zwykłych ludzi. Twórcy mogli więc przy okazji eksplorować tematy związane z aktualnymi tematami społecznymi. Chociaż nie zapominajmy, że to wciąż były komiksy przeznaczone dla dzieci i nastolatków.
W latach osiemdziesiątych nad X-men pracowali tacy wzięci rysownicy jak Art Adams czy Barry Windsor-Smith. W mniejszym stopniu kojarzeni z serią są również Kevin Nowlan i Michael Golden. Równocześnie rozwijała się też kariera George’a Pereza, który pracował nad Avengers oraz nad niezliczonymi tytułami dla DC Comics. Ci rysownicy wciąż stali na ramionach dwóch filarów, na których Stan Lee zbudował potęgę Marvela: Jacka Kirby’ego i Steve’a Ditko. Jednocześnie ich style były odejściem od znanych schematów. Pojawiały się nowe kompozycje stron, ciekawsze kadrowanie, dokładniejsza, bardziej realistyczna anatomia i więcej szczegółów. To przekładało się na tempo pracy. Poza George’em Perezem i może Windsor-Smithem (Conan) większość ze wspomnianych nazwisk nie ma na koncie szczególnie długich, ciągłych okresów pracy nad danymi tytułami.
Początki Jima Lee i spółki
Pomimo stosunkowo niewielkiego dorobku, każdy z nich był ogromną inspiracją dla młodszego pokolenia artystów, takich jak Mark Texeira, Rob Liefeld, Erik Larsen, Todd McFarlane czy właśnie Jim Lee. To pierwsza generacja rysowników wychowanych głównie na komiksach. Znająca, rozpoznająca i studiująca prace swoich ulubieńców. Wszyscy wybili się w połowie lat osiemdziesiątych, pracując nad rozmaitymi pomniejszymi seriami. Niedługo później zmienią oblicze komiksu superbohaterskiego i zostaną gwiazdami medium.
Jim Lee zaczynał od Alpha Flight i Punishera. Pierwotnie w tej drugiej serii rysował na podstawie projektów Carla Pottsa, a potem się usamodzielnił. Pierwszy raz pracował nad X-men przy okazji pojedynczego zeszytu #248, by kilkanaście zeszytów później zostać stałym rysownikiem serii. Wtedy też rozpoczął współpracę ze Scottem Williamsem, który nakładał tusz na jego szkice. Współpracują do dzisiaj. Właściwie to, co ludzie wyobrażają sobie, gdy powiedzieć im Jim Lee, to wypadkowa pracy tych dwóch osób. Większość wczesnych zeszytów X-men z rysunkami Jima Lee wydał Egmont w tomie X-men. Jim Lee oraz Kamienie milowe X-men: Plan X-terminacji (X-tinction Agenda).

Legendy X-men: Jim Lee – przykładowa strona
Resetowanie numeracji
Niedługo później włodarze Marvela wpadli na pomysł resetu numeracji w serii. Mamy początek lat dziewięćdziesiątych. To szczyt kolekcjonerskiego boomu. X-force #1 (Rob Liefeld), Spider-Man #1 (Todd McFarlane) sprzedały się w ogromnych nakładach. Dlaczego nie rozbić banku kolejny raz? Jim Lee zaprojektował nowe kostiumy dla postaci. Powstała czteroczęściowa rozkładówka na okładkę, również jego autorstwa. Oczywiście narysował też #1 (i dziesięć kolejnych zeszytów). Za scenariusz początkowo wciąż odpowiadał Chris Claremont. Sprzedano w sumie 8,1 miliona kopii tego zeszytu i do dzisiaj pozostaje to najlepiej sprzedający się pojedynczy zeszyt. Ogromny sukces komercyjny. Czy jest to również sukces artystyczny?
Omawiany tom zawiera jedenaście zeszytów wspomnianej serii o mutantach, dwa zeszyty serii Ghost Rider oraz zbiór pojedynczych rysunków przygotowanych przez Jima Lee na cele reklamowe i inne. Tylko trzy są do scenariusza Claremonta. Dwa kolejne napisał John Byrne, który został zastąpiony przez Scotta Lobdella. Najlepiej czyta się zeszyty Ghost Ridera pisane przez Howarda Mackiego. Nie są przegadane i akcja wartko się toczy. Głównym przeciwnikiem jest Rój (Brood, w tłumaczeniu z innego tomu wydanego w Polsce – Miot) kosmicznych pasożytów. Wraz z Ghost Riderem stanowią ciekawą, mroczniejszą odskocznię od zwykłych przygód X-men.
Walki w redakcji
Jeśli chodzi o resztę, jest… różnie. Początek lat dziewięćdziesiątych łączy się ze wzrostem roli rysownika. Zwłaszcza w Marvelowskiej metodzie pisania komiksów. W skrócie polegała ona na tym, że scenarzysta dawał rysownikowi luźne wytyczne na temat tego, co ma się wydarzyć. Ten odsyłał gotowe strony, do których scenarzysta dopisywał dialogi i, jeśli to konieczne, opisy. Ten system działa, jeśli wszyscy zgadzają się co do kierunku, w jakim ma zmierzać scenariusz, lub jeśli mamy do czynienia z dominującą jednostką, do której dostosowuje się reszta. Tymczasem Jim Lee miał jedną wizję rozwoju serii (sprzyjał mu redaktor serii Bob Harras), a Claremont inną. Harras i Lee chcieli przywrócenia Profesora X na czele drużyny, a Claremont chciał zakończyć przemianę Magneto ze złoczyńcy w pozytywną postać.
Na skutek tych niesnasek Claremont został sprowadzony właściwie do dopisywania dialogów do gotowych komiksów. Po trzecim zeszycie, bogatszy o kilka milionów z tantiem, pożegnał się z serią. John Byrne wytrzymał w tej roli dwa zeszyty. Zastąpił go Scott Lobdell, który, w przeciwieństwie do poprzedników, nie wsławił się wcześniej niczym szczególnym. Podejrzewam, że po prostu nie sprawiał problemów. Po odejściu Jima Lee zastąpi go równie nijaki Fabian Nicieza. Jim Lee już wtedy planował odejść z Marvela, by wraz z kolegami pracować pod szyldem Image Comics, więc w trakcie prac nad ostatnimi zeszytami już jedną nogą był poza wydawnictwem.

Legendy X-men: Jim Lee – przykładowa strona
Ładne rysunki
To wszystko niestety widać w komiksach. Owszem, rysunki są świetne. Dynamiczne, szczegółowe i po prostu cool. Prawie każda strona zawiera dużą postać w dynamicznej pozie. Tłom i innym nieistotnym detalom poświęca się mniej miejsca. Mężczyźni są muskularni, kobiety piękne i skąpo ubrane. Wszystko to, czego oczekuje przeciętny trzynastolatek. Pewnie dlatego do dzisiaj cieszą się taką estymą wśród tych wszystkich, którzy w wieku nastu lat przeczytali wcześniejsze polskie wydanie od TM-Semic. Upływ czasu i specyfika ludzkiej pamięci wymazała wszelkie niedociągnięcia.
W pierwszych zeszytach przeciwnikiem X-men jest też ich największa nemezis, Magneto. W połączeniu z rysunkami Lee może się podobać. Widać jednak, że to nie jest najlepszy scenariusz. Claremont miał szesnaście lat doświadczenia w żonglowaniu wieloma nitkami fabularnymi. Często w kilku seriach na raz. Jak sam przyznaje, niektóre zeszyty pisał w jeden czy dwa wieczory, bo goniły go terminy, i później wstydził się części swoich dzieł. Pomimo tego całość najczęściej była spójna i sensowna.
Nędzne scenariusze
Jim Lee, podobnie jak jego koledzy z Image, tytanami scenariopisarstwa nie byli i nigdy nie zostali. Większość z nich nie tworzyła wcześniej komiksów samodzielnie. Uczyli się tego na bieżąco, a że i bez scenariuszy komiksy sprzedawały się w milionowych nakładach, wielu nigdy nie nauczyło się ich pisać. Z założycieli Image Comics jedynie Erik Larsen pisze komiksy, które są zrozumiałe same w sobie, bez doczytania kilku esejów i wywiadów z najnowszego numeru magazynu Wizard lub z materiałów dodatkowych (czytaj: ścian tekstu) w zeszytach.
Claremont z pomysłów Lee i Harrasa robi coś znośnego. Jednak to zdecydowanie nie jest jego najmocniejszy komiks. W zeszycie czwartym pojawia się nowy wróg, Omega Red. Ten 95. najstraszniejszy komiksowy złoczyńca wszech czasów według serwisu IGN jest radzieckim mutantem, pozostałością po zimnej wojnie. To chyba próba stworzenia kolejnego przeciwnika dla Wolverine’a. Omega też jest efektem eksperymentów i włada pejczopodobnymi implantami z carbonadium. Przed swoim debiutem w #4 jego wprowadzenie zajmuje jedną stronę. Co, jak można się domyślić, świetnie pozwala się rozeznać w jego motywacji i historii.
Ghost Rider wygrywa
W kolejnych zeszytach pojawia się wspomniany wcześniej Brood, bliźnięta Fenris (których spotykamy we wcześniejszych zeszytach Lee z lat osiemdziesiątych) oraz Mojo wraz z poplecznikami – ich wprowadził ulubieniec wszystkich rysowników Image, Art Adams. Byrne opuszcza serię z tego samego powodu co Claremont. Za scenariusze kolejnych zeszytów odpowiada Scott Lobdell. Stara się, jak może, ale jest tylko marną imitacją poprzednika. Chociaż, jeśli wierzyć relacjom zza kulis, tak naprawdę serią kierowali Lee i Harras. W zeszytach Ghost Ridera to Lee musiał się dostosować do scenariusza i pewnie dlatego lepiej się to czyta. Zamiast bombastycznych scen akcji i ekscytujących ujęć od czasu do czasu trzeba bowiem narysować postacie rozmawiające ze sobą albo cokolwiek, co sprawia, że cała opowieść ma jakiś większy sens.
Niestety, tak jak pisałem, to owoc rosnącej roli rysowników. To ich nazwiska sprzedawały komiksy i to oni coraz śmielej poczynali sobie w redakcjach. To z jednej strony dobrze, bo wcześniej często sprowadzani byli do roli wyrobników. Nie zachowano jednak równowagi. W pewnym momencie grupa największych gwiazd stwierdziła, że rzucają wielką dwójkę i założą swoje wydawnictwo. Każdy kolejny zeszyt komiksów Liefelda, Lee i McFarlane’a sprzedawał się w setkach tysięcy egzemplarzy. Jednak zawsze, gdy sięgam po Youngblood, Spawna czy Wild C.A.T.S., zastanawiam się, co by było, gdyby poza rysunkami największych ówczesnych gwiazd komiksu w USA, te komiksy były też dobrze napisane. Zresztą co bardziej rozgarnięci twórcy wkrótce zauważyli ten niedostatek i zaczęli zatrudniać profesjonalistów, gdy słupki sprzedaży niknęły w oczach (m.in. Alan Moore, Neil Gaiman, Frank Miller, Dave Sim), oferując im krocie w porównaniu ze stawkami Marvela/DC.
Nostalgia
Podobną zagwozdkę mam w przypadku omawianych tutaj X-men. Jak ogromny mógłby być wpływ nowego startu X-Men, gdyby ten tom nie był łabędzim śpiewem Chrisa Claremonta i Jima Lee, a rzeczywiście nowym otwarciem? Gdyby po latach czytało się to choćby w połowie tak dobrze jak Dark Phoenix Saga czy Days of the Future Past. Dostajemy zamiast tego zbiór ładnych rysunków, które nie niosą ze sobą żadnego ładunku emocjonalnego.
Nie licząc nostalgii. Bo ten tom jest skierowany do ludzi, którzy czytali te komiksy 30 lat temu i którym się wtedy podobały. Wielu z nich wciąż się będą podobać i będą wspominać z rozrzewnieniem czasy młodości. Patrząc na to, jaki problem miałem ze znalezieniem w sklepach wspomnianego już tomu Egmontu z wcześniejszymi zeszytami Jima Lee, sądzę, że cokolwiek bym nie napisał, i tak się świetnie sprzeda.
Mimo wszystko interesujący znak swoich czasów
Możecie zapytać, dlaczego w ogóle ten tom mnie zainteresował i dlaczego pomimo tego, że nie byłem zachwycony, kupiłem jeszcze poprzedni. Dlatego, że lubię Jima Lee i jego rysunki, chociaż nie jestem względem niego bezkrytyczny oraz nie uważam go za najlepszego rysownika wszech czasów. X-Men Jima Lee to kwintesencja pewnego stylu i okresu w komiksie amerykańskim. Zaraz obok niego można postawić Spider-Mana Todda McFarlane’a. Nie da się tych dzieł za bardzo czytać, o ile nie ma się nostalgicznych wspomnień względem tego okresu. Pomimo tego warto się z nimi zapoznać, jeśli kogoś interesuje komiks, jego historia lub strona artystyczna.
Jim Lee i jego naśladowcy, których widzimy chociażby w wydanej kilka lat później Erze Apocalypse’a, zdominowali rysunek w komiksie superbohaterskim w latach dziewięćdziesiątych i dominują właściwie do dzisiaj. Pojawiają się bardziej stylizowani odszczepieńcy, jak Joe Madureira (i jego naśladowcy), ale wciąż gdy ktoś wyobraża sobie komiks superbohaterski, to wydaje mi się, że myśli o rysunkach w jakimś stopniu inspirowanych Jimem Lee.
Dziękujemy wydawcy za udostępnienie komiksu do recenzji
Konrad Dębowski