Czy zdarza się Wam czasem wyjść z kina i nie móc się odnaleźć w otaczającej rzeczywistości? Niby seans się skończył, ale wciąż nie możecie się otrząsnąć z powodu tego co właśnie zobaczyliście, a w trakcie seansu raz po raz przechodziły was ciarki i prawie uroniliście łzę. Po niedawnej premierze marvelowskiej „Wojny Bohaterów” to mnie nie spotkało pomimo maestrii z jaką wykonano ten film. Udało się za to „X-men: Apocalypse”.
Uwaga, recenzja może zawierać śladowe ilości glutenu, orzechów laskowych i spoilerów. Osoby uczulone uprasza się o rozsądek.
Zazwyczaj staram się do filmów podchodzić bez niezdrowej ekscytacji i oceniać chłodnym okiem krytyka, ale w tym przypadku odbiór odbywał się na zupełnie innym, niemalże czysto emocjonalnym, poziomie. Nie byłem się w stanie odciąć i dokonać wyłącznie racjonalnej analizy. Co jest tym dziwniejsze, że dotychczasowe filmy o X-menach przeszły u mnie jakoś bez echa. „Pierwsza klasa” była w porządku, a na równie przyzwoitą „Przeszłość, która nadejdzie” nawet nie pofatygowałem się do kina.
Jako, że odzyskałem już zmysły po wczorajszym seansie, doszło wreszcie do mnie dlaczego ten film zrobił na mnie takie wrażenie. Czerpie on bowiem garściami z samego rdzenia mutanckiej mitologii, czyli z komiksów Claremonta, Byrne’a i Lee, które oryginalnie wydawano w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych XX wieku, a które wywindowały „X-men” do pierwszej ligi gatunku superhero. Poza niezłym wykorzystaniem materiału źródłowego mocno uderza w najbardziej nostalgiczne nuty bliskie tym wszystkim, którzy tak jak ja mając 10 lat biegali po wszystkich kioskach na osiedlu w poszukiwaniu kolejnego numeru wydawanego przez TM Semic. „Apocalypse” nawiązuje, miesza i przetwarza wiele klasycznych historii i wątków, które mieliśmy szczęście wówczas poznać. Nie chcę tu ich wszystkich wymieniać, żeby nie zepsuć nikomu niespodzianek jakie czekają w trakcie seansu, ale mam nadzieję, że uważny czytelnik odczyta aluzje zawarte w artykule.
Profesor Xavier prowadzi szkołę dla uzdolnionej młodzieży, która przetrwała zawirowania z poprzednich filmów. Wśród jej uczniów spotykamy Jubilation Lee i, co istotne, Jean Grey. Alex ”Havok” Summers przywozi do szkoły swojego młodszego brata, Scotta, u którego uaktywniły się nadludzkie zdolności w trakcie szkolnej przepychanki. W tym samym czasie Raven/Mystique pomaga ciemiężonym mutantom po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Wśród uratowanych przez nią jest Kurt „Nightcrawler” Wagner, którego wyciąga z walki „pod kopułą zagłady” z Warrenem „Angelem” Worthingtonem III. Erik „Magneto” Lensherr ukrywa się jako pracownik pruszkowskiej huty stali. Wieczory spędza w towarzystwie żony i córki w uroczym wiejskim domku.
Wszyscy prowadziliby swoje żywoty w spokoju gdyby dr Moira MacTaggert przez przypadek nie pomogła wskrzesić, wielkiego przedwiecznego En Sabah Nura, starożytnego mutanta o niespotykanej mocy. Ten po przebudzeniu jest niesamowicie zażenowany faktem, że nie jest już ubóstwiany (chyba, że liczyć nędzną garstkę kultystów), a fałszywe idole zawładnęły umysłami ludzi. Postanawia więc wprowadzić nowy porządek wśród tych, którzy przetrwają apokalipsę jaką im zgotuje wraz ze swoimi czterema pomocnikami: Storm, Archangelem, Psylocke i Magneto. To wyrzutki społeczne, których skusił swą potęgą lub obietnicą zemsty za wyrządzone krzywdy. Aby uniknąć zdrady, która ukróciła jego panowanie w starożytności zamierza przejąć ciało Charlesa Xaviera i dzięki jego mentalnym zdolnościom już zawsze kontrolować umysły swoich podwładnych lepiej niż jakikolwiek inny Wielki Brat. Porywając profesora, wespół z Havokiem zrównuje z ziemią posiadłość w Westchester, która mieści szkołę dla młodych mutantów oraz umożliwia Peterowi „Quicksilverowi” Maximoffowi rozegranie najlepszej sekwencji w filmie. To kolejne genialne wykorzystanie tej postaci przez Singera. Drogie Warner Brothers, chyba znaleźliśmy właśnie idealnego kandydata na reżysera Flasha. Jeśli dobrze pamiętam, akurat pojawił się wakat.
Jest to więc wielka nostalgiczna wędrówka. W jej trakcie spotykamy prawie wszystkie najważniejsze i najpopularniejsze postacie z komiksów. Wiele gra jedynie role epizodyczne, a ich ilość powoduje, że nie da się poświęcić odpowiedniej ilości czasu na rozwój ich charakterów czy przedstawienie rozbudowanej genezy. Film i bez tego trwa prawie dwie i pół godziny. Pomimo ograniczeń czasowych każda postać ma swoje kilka minut wprowadzenia. Angel/Archangel stylizuje się na Billy’ego Idola. Scott Summers jest szkolnym cwaniaczkiem, któremu na chwilę rzednie mina gdy okazuje się, że jest mutantem. Jean Grey nadmiernie dojrzałą mentalnie jak na swój wiek nastolatką. Storm jest złodziejką na egipskim bazarze i ma białego irokeza (+100 do fajności, +10 do nostalgii). Psylocke ma źle dopasowany stanik (nie jestem znawcą, ale wygodniej jest chyba nie ściskać się tak bardzo) i niewiele mówi. Quicksilver jest najlepszy, ale o tym już pisałem. Jubilee ma różowe okulary przeciwsłoneczne, żółte wdzianko z plastiku, a jej rola ogranicza się do żucia gumy w tle. Postaci takie jak ona to pewnie fundamenty pod kolejny film, którego akcja, jak mniemam, będzie się toczyć w latach ‘90. Bo to, że kolejny film powstanie jest prawie pewne. Zbyt wiele wątków zasugerowano, rozpoczęto w trakcie filmu i w scenie po napisach, żeby ich nie kontynuować. Apokalipsa ma miejsce w latach 80-tych i to czuć w każdym elemencie filmu. Od ubiorów i ogólnych kreacji postaci (wydaje mi się, że postacie takie jak Scott Summer widziałem w każdym filmie dla nastolatków z tamtych lat), po żarty z „Powrotu Jedi” oraz komiksy z których czerpie scenariusz.
Najfajniejsze jest to, że, podobnie jak Spider-man w „Wojnie bohaterów” duża część bohaterów to dzieciaki. Nieopierzone, nieumiejętnie posługujące się swoimi mocami, wsparte doświadczeniem kilkorga starszych kolegów muszą ruszyć światu na ratunek, niemal tak jak w „Second Genesis”. Jest też sekwencja odbijania uwięzionych towarzyszy z górskiego laboratorium-twierdzy majora Strykera, która jako żywo przypomina tę sprzed „Dark Phoenix Saga”, gdzie ledwo zwerbowana Kitty Pryde i Dazzler (z niewielką pomocą) odbijają uwięzionych Wolverine’a, Colossusa i Storm. Tym razem to Jean, Scott i Nightcrawler muszą pomóc pierwszej generacji X-men. Po czym ruszają do Kairu walczyć z En Sabah Nurem i jego jeźdźcami. Sam Apocalypse jest raczej nudnym przeciwnikiem. Fajnie zwiększa swój rozmiar w trakcie pojedynku mentalnego z Xavierem i to by było na tyle jeśli chodzi o tę postać. Przynajmniej ma jakieś kwestie. W przeciwieństwie do Psylocke. Pojedynek pomiędzy mutantami jest widowiskowy i wciągający, ale do scen z „Wojny bohaterów” mu bardzo daleko.
Krótka dygresja. Są zasadniczo dwie koncepcje różnicowania potęgi bohaterów i rozstrzygania walk. Ilościowe, czyli kto silniej przywali albo czyje energetyczne wydzieliny lub mentalne projekcje mają więcej (niż 9000) jednostek mocy. Cyclops strzela promieniem z oczu, Storm przywołuje błyskawice i czekamy na to kto się pierwszy zmęczy. Na dłuższą metę jest to nudne lub prowadzi do skalowania mocy do poziomu rodem z Dragon Balla gdy kolejni przeciwnicy, żeby utrzymać spójną hierarchię, napięcie i móc konkurować z coraz silniejszymi bohaterami, byli w stanie niszczyć planety. W skrócie, do absurdu. Jakościowe, czyli jak za pomocą nietypowego wykorzystania swojej mocy lub jakichś elementów otoczenia, uderzyć w słaby punkt, którego moc przeciwnika nie jest stanie ochronić. Tak jak gdy Nightcrawler teleportuje Archangela w miejsce gdzie nie może rozwinąć skrzydeł (dosłownie i w przenośni). Koniec krótkiej dygresji.
Zasadniczo dużo ciekawsze są pojedynki jakościowe, których było więcej w trzeciej części przygód „Kapitana Ameryka”, a tutaj mam wrażenie, że mieliśmy więcej napinania muskułów i żyłek na czole. Zrobionego całkiej widowiskowo, a przeciwnikami były postaci, które mogły wzbudzić w widzu jakieś emocje, a nie nieskończona liczba ogromnych, fioletowych, plastikowych robotów, ale można było to zrobić lepiej.
Podobnie jak i cały film. Fassbender odrobił lekcję i posługiwał się polszczyzną całkiem nieźle, chociaż w ostatniej przemowie do współpracowników w hucie z niewiadomych przyczyn mówił już po angielsku. Za to kwestie milicjantów próbujących go zatrzymać sponsorował Google Translate. Drewno aktorskie zatrudnione do odegrania ról funkcjonariuszy na pewno nie ułatwiło odbioru tej, w zamierzeniu, mocnej, trzymającej w napięciu i pełnej emocji sceny. Chociaż to pewnie problem wyłącznie dla nas, rozumiejących polski to wydaje mi się, że w filmie za kilkadziesiąt milionów dolarów powinno się znaleźć miejsce dla kogoś kto włada językiem używanym w filmie. Ja zrobiłbym to wyłącznie za możliwość pracy przy filmie. Drodzy włodarze 20th Century Fox, czekam na telefon.
Dość nachalnie też próbuje się wytworzyć chemię pomiędzy Jean i Scottem. Jej obecność przy demonstracji mocy Cyclopsa była całkowicie zbędna. Można ten wątek poprowadzić z większą gracją i naturalnością. Jak już wspominałem, niektóre postacie są wprowadzone trochę na siłę i nie poświęca im się zbyt wiele czasu. Pomimo starań twórców, żeby większość postaci miała chociażby szczątkowy charakter ich występy są jedynie ukłonem w kierunku fanów. Traumę jaką była dla bohatera przemiana z Angela w Archangela w komiksach całkowicie przemilczano. Psylocke jest jedynie atrakcyjnym elementem scenografii. Szczerze mówiąc nie pamiętam, żeby w komiksach robiła coś poza „wyglądaniem”, więc może to celowy zabieg. Zupełnie bez znaczenia i bez sensu było wykorzystanie światowego arsenału nuklearnego przez En Sabah Nura. Pistolet Czechowa pokazany w zwiastunie najwyraźniej zawilgł do trzeciego aktu.
Te i pewnie inne wady, o których zapomniałem na fali emocji, o których istnieniu taki stary zmurszały automat jak ja zapomniał, nie sprawiają, że jest to film zły. Jest to film dobry, poprawnie nakręcony, bez fajerwerków formalnych czy fabularnych, z kilkoma wpadkami aktorskimi czy drobnymi lukami scenariuszowymi. Przykładając obiektywne mierniki wykonania filmu pewnie oceniłbym go jako znacznie słabszy. Zwłaszcza mając w pamięci niedawny seans fenomenalnej „Wojny Bohaterów”. Tyle, że jak już wspominałem na początku, dla mnie ma inne, absolutnie nieobiektywne walory. Dzięki „X-men: Apocalypse” znowu poczułem się jak dziecko. Seans uruchomił we mnie takie uczucia nostalgii, czystej, dziecięcej radości i euforii, których dawno już czułem w kinie. Ani w trakcie żadnego z wcześniejszych filmów o superbohaterach, ani nawet „Przebudzenia mocy”. Najwidoczniej Bryanowi Singerowi i ekipie udało się uchwycić to samo co zafascynowało mnie w przygodach „X-men” w 1992 roku i za pomocą zupełnie innych środków wyzwolił tę samą radość, którą wtedy czerpałem z komiksów. Możliwe, że dla wielu takim filmem był np. pierwszy „Spider-man” albo „Avengers” albo właśnie siódmy epizod „Gwiezdnych Wojen” w zależności od tego co ich poruszało i co czytali w młodości. Ja akurat czytałem „X-men”. Jeśli wy też to istnieje duża szansa, że film również się Wam spodoba.
Konrad Dębowski