W drugim tomie klasycznych opowieści powracamy do komiksowego świata „Gwiezdnych wojen” sprzed ponad 40 lat ‒ nieco pokręconego, tworzonego przez autorów naprędce, bez znajomości planów George’a Lucasa na to, jak mają potoczyć się losy głównych bohaterów w kolejnych filmach. Gwarantowało to jedno ‒ jazdę bez trzymanki i zeszyty pełne przygód.
W przeciwieństwie do filmów powracamy do śledzenia przygód Luke’a, Hana, Lei i Chewbakki (ale nie tylko) dokładnie tam, gdzie ostatnio skończyliśmy. Luke, wraz z droidami, rozbija się na nieznanej planecie, która pozbawiona jest kompletnie lądów. Kiedy próbuje utrzymać się na powierzchni bezkresnego oceanu, w ciągu kilku chwil przeżywa atak dzikiej, podobnej do smoka bestii, by zaraz potem trafić na… z braku lepszego określenia tamtejszych piratów. Z ich rąk przybywa ratunek, ale szybko okazuje się, że ich zamiary nie są najlepsze. Luke trafia na pokład gigantycznego statku-wyspy, który dowodzony jest twardą ręką przez niejakiego gubernatora Quarga. Jak sam szybko zdradza naszemu bohaterowi: „Polityka tego statku, mój młody przyjacielu, to zabijanie wszystkich obcych i wykorzystywanie wszystkich metali i maszyn”. W tym samym czasie Leia i Han uwięzieni są na krążowniku Karmazynowego Jacka. Z podstępnym planem na to, jak wyjść z patowej sytuacji.
To dopiero początek. W drugim tomie kolekcji DeAgostini dostaniemy znacznie więcej przygód niż w poprzednim. Bez zdradzania szczegółów dodam tylko, że odwiedzimy też największe kasyno w galaktyce (przynajmniej w tej wersji kanonu ;) ), które prowadzone jest przez jednego z byłych senatorów Starej Republiki. Na koniec tomu czytelnik dostaje całkiem niezły zwrot akcji, który z pewnością zszokował i trzymał w napięciu młodego czytelnika kilka dekad temu. Przyznam też, że ten tom sprawił mi więcej przyjemności niż pierwszy. Przede wszystkim całość to nowe historie, nie zostaje nam ponownie opowiedziana część filmu, wszystko zależało od fantazji scenarzystów. A ci popisali się całkiem nieźle. Owszem, niektóre z rozwiązań fabularnych mogą wydawać się nieco wtórne, ale w końcu mamy do czynienia z komiksem sprzed kilku dekad. Biorąc to pod uwagę, można powiedzieć, że komiks się broni.
Od strony wizualnej nic się nie zmieniło. To wciąż styl typowy dla późnych lat 70. i wczesnych 80. Uwzględniając to, można śmiało stwierdzić, że rysunki stoją na przyzwoitym, jeśli nie wysokim, poziomie. Śmiem twierdzić, że momentami są dokładniejsze, staranniejsze niż w wielu obecnie wydawanych komiksach. Chociaż wciąż bawi mnie to, jak księżniczka Leia, Luke czy nieco mniej Han są niepodobni do pierwowzorów. Pojawiają się też pewne mankamenty, które mogą rozśmieszyć fanów „Gwiezdnych wojen”, jak np. fakt, że miecz świetlny Luke’a jest czerwony. Jednak tych kilka rzeczy/wpadek raczej śmieszy, budzi ciekawość niż przeszkadza w odbiorze.
W kolejnym tomie Kolekcji Komiksów Star Wars dostajemy więcej kosmicznych, awanturniczych przygód niż mitologii Jedi, chociaż i ta się pojawia. To nie jest rzeczą złą, wręcz przeciwnie. W końcu „Nowa nadzieja” była rozrywkowym filmem przygodowym, w którym niedoświadczony chłopak niszczy największą broń Imperium. Tu mamy do czynienia z tym samym podejściem do historii. Bez pompatycznych opowieści o polityce, odpowiedzialności czy moralnych wykładów ‒ po prostu wraz z bohaterami poznajemy kolejne odległe zakątki galaktyki i tajemnice, które skrywają.
Dziękujemy wydawnictwu DeAgostini za udostępnienie egzemplarza do recenzji.