Na początku „Grass Kings” chciałem tylko przejrzeć, bo przyznaję, że okładka mnie kupiła. Raz, że jest przepięknie oszczędna w wyrazie, a dwa, że rekomendacja Pattona Oswalta do mnie przemawia. Z rzucenia okiem nic nie wyszło. Pochłonąłem całość od razu. Komiks wydany przez Non Stop Comics to moim zdaniem jedna z najlepszych rzeczy, jakie się u nas ukazały w tym roku.
Piszę te słowa niejako na żywo, jestem tuż po lekturze „Grass Kings” i trochę nie wiem, od czego zacząć. Po części dlatego, że zastanawiałem się przez dłuższą chwilę, czy nie kupić pozostałych tomów po angielsku, bo chcę więcej. Tu i teraz. Trzeba jednak wspierać polskie wydawnictwa, a przy tym tytule zdecydowanie warto.
Nasza ziemia, nasza władza
„Grass Kings” jest opowieścią o społeczności wykolejeńców, którzy żyją poza prawem. Na własnej ziemi, na własnych zasadach, z dala od rządu, od którego nic nie chcą, nic nie potrzebują. No prawie. Brzmi znajomo? Tak, podobne tematy o amerykańskiej prowincji, która rządzi się według swoich zasad dostaliśmy w „Bękartach z Południa”, „Skalpie” czy „Briggs Land”. Nowość Non Stop Comics jest do tych tytułów podobna, a jednak zarazem inna. Ot, chociażby nie ma tu wątków rasistowskich (póki co), wręcz przeciwnie. Społeczność Królestwa Traw tworzą biali i czarni.
Gdy poznajemy głównych bohaterów, nie ma w nich nienawiści, pogardy do tego, co inne – jak w przypadku chociażby części ważniejszych postaci „Briggs Land”. Teoretycznie kierują się prostymi zasadami. Zostają nam przedstawieni, jako ludzie, którzy do nieproszonych gości będą strzelać bez ostrzeżenia (bo cena amunicji wzrosła). Jednak już na samym początku przekonujemy się, że jeden z braci zarządzających tym miejscem ma miękkie serce. Nieproszonego gościa odwozi poza granice królestwa, fundując mu przymusową wycieczkę. Przy okazji to świetny sposób na pokazanie czytelnikowi tego niezwykłego miejsca.
W trakcie objazdu po okolicy dla nieproszonego gościa dowiadujemy się, że królestwem rządzi trzech braci. Najstarszy jest byłym policjantem, środkowy to formalny wódz, a najmłodszy wyborowy strzelec, strażnik. Każdy inny, ale wszyscy z problemami, popaprani. W tle czai się konflikt z sąsiednim miasteczkiem Cargill, a zwłaszcza jego szeryfem. Nie powiedziałbym, że atmosfera jest napięta, ale o eskalację wyjątkowo łatwo. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi żona wspomnianego wrogiego stróża prawa.
Intrygujący i obiecujący początek
Wprawdzie nie powiedziałem o fabule więcej niż sam wydawca w materiałach prasowych, ale mam wrażenie, że to i tak za dużo. „Grass Kings” to jedna z tych pozycji, które świetnie się poznaje, wiedząc o komiksie jak najmniej. Matt Kindt prowadzi scenariusz powoli, momentami wydaje się, że niedbale, by w pewnych momentach… dać po prostu kopa z akcją. W sześciu zeszytach serwuje nam historię, która jest dopiero wstępem do większej całości. Pragnę podkreślić, że całość nie jest niczym odkrywczym. Jednak historię podano w taki sposób, że nie pozostawia ona niedosytu. Wręcz przeciwnie budzi apetyt na więcej. Już nie mogę się doczekać, jak dalej potoczy się ta historia.
Od strony wizualnej „Grass Kings” mnie zachwyciło, ale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Jak wspomniałem, okładka urzekła mnie swoją oszczędnością, minimalizmem, jednak gdy otworzyłem sam komiks, poczułem się nieco rozczarowany brakiem detali i ekspresyjną formą. Podkreślę jednak słowo nieco, bowiem już po kilku stronach tej opowieści wiedziałem, że narysowanie/namalowanie tego inaczej nie miałoby sensu. Tyler Jenkins jest artystą przez duże „A”. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie plansze, w których porzuca tradycyjne kadrowanie na rzecz plansz na całą stronę. Poszczególne elementy przenikają się, a z pozoru niedbale położone plamy kolorów mówią więcej o tym, co się stało, niż gdybyśmy mieli do czynienia z klasycznym podejściem do wizualnej narracji. To co z początku sprawia wrażenie niedbałości, z czasem, bardzo szybko, staje się wyraźnym środkiem przekazu.
Stosunek ceny do jakości więcej niż idealny
Polskie wydanie „Grass Kings” jest zachwycające. Poważnie. Twarda oprawa, powiększony format, kredowy papier o fantastycznej gramaturze, który jest idealny dla tej opowieści. Nie miałem do czynienia z oryginalnym wydaniem, ale znając życie, podejrzewam, że nasze jest lepsze. To wszystko na 176 stronach, w okładkowej cenie 52 zł. Absurdalnie wręcz niskiej. Do sześciu zeszytów dołączono galerię okładek (w większości fantastycznych, a te, które nie są fantastyczne, są „po prostu” porządne) i odrobinę szkiców. Dla mnie to wystarczy, chociaż wiem, że niektórzy fani dodatków mogliby zapragnąć więcej.
Jeśli jeszcze nie macie swojego egzemplarza „Grass Kings”, to zamówcie czy kupcie w sklepie stacjonarnym jak najszybciej. Non Stop Comics wydało świetną pozycję, która tylko pobudza apetyt na więcej. Zaś po tym, jak ten tom się kończy, śmiem twierdzić, że dalej będzie jeszcze lepiej. Mam przynajmniej taką nadzieję, chociaż przyznaję szczerze, że może przemawiać przeze mnie gorączka fascynacji.
PS Do lektury polecam porządną dawkę tzw. americany – muzyki z pogranicza bluesa, rocka, bluegrassu, często prostej w środkach, ale bardzo wyrazistej. Można wrzucić chociażby playlistę „southern gothic” ze Spotify.
Wydawnictwo: Non Stop Comics
10/2018
Tytuł oryginalny: Grass Kings
Scenariusz: Matt Kindt
Rysunek: Tyler Jenkins
Tłumaczenie: Grzegorz Drojewski
Liczba stron: 176
Format: 185×285 mm
Oprawa: twarda
Druk: kolor
ISBN-13: 9788381106313
Wydanie: I
Cena z okładki: 52 zł