Na początek ważna informacja ‒ to recenzja bez spojlerów i w miarę możliwości obiektywna. Bez wdawania się w emocjonalne spory DC vs Marvel czy kto powinien przeżyć. Ale przede wszystkim, to recenzja najbardziej wyczekiwanego filmu tego roku, bo takim jest Avengers: Endgame, który dla milionów ludzi jest gwiazdką, chanuką i urodzinami w jednym.
Prawdopodobnie z żadnym filmem nie wiązało się tyle oczekiwań i zadań do spełnienia. Duet reżyserski braci Russo musiał godnie zakończyć wojnę z Thanosem, dopiąć i wyjaśnić wątki rozpoczęte w 21 filmach MCU, przekonać widzów do swojego pomysłu na przywrócenie (części?) bohaterów i przeskoczyć poprzeczkę, którą wyrzucili sobie w powietrze zakończeniem Infinity War.
Nie budując niepotrzebnie napięcia ‒ zrobili to w sposób, który zapewnił im właśnie stałe miejsce w panteonie twórców kina, nie tylko superbohaterskiego.
Poznajcie się na nowo
Wracamy do naszych pokonanych herosów w czasie żałoby. Ta każdego z nich odmieniła inaczej, ale w niektórych przypadkach w sposób wyjątkowo zaskakujący. Tu należy się pochylić nad czymś szczególnie istotnym. Będziecie zaskakiwani wielokrotnie. W momentach i sytuacjach, których się nie spodziewacie. Niektóre fundamenty MCU się zmienią, inne znikną, zastąpione nowymi, kolejne ewoluują. Mówiąc fundamenty, mam na myśli nie tylko bohaterów, ale podstawy, na których zbudowano to imperium wyobraźni.
Oczy twórców łzawiły, ale nie tylko od wzruszeń. Przede wszystkim od tego, ile razy puszczali oko do widzów. Avengers: Endgame to podróż przez filmy uniwersum Marvela od 2008 roku. Tylko kilkukrotne obejrzenie tego epickiego dzieła pozwoli Wam wychwycić wszystkie smaczki i aluzje.
Więcej, mocniej i lepiej
Co prowadzi nas do istotnego wniosku ‒ Endgame to film zdecydowanie dla widzów obeznanych ze światem, który zapoczątkował Stan Lee i Jack Kirby. Jeśli jednak zabierzecie ze sobą kogoś, kto kojarzy Thora tylko z długimi włosami, też będzie bawić się dobrze.
Bo Endgame to esencja blockbusterowego kina akcji. Emocje widza są miotane po całej sali kinowej. Od wzruszeń, przez żałobę po frustrację i śmiech. Sceny walk można porównać tylko do najlepszych klasyków kina. Widz wychodzi po seansie przesycony skrajnymi emocjami w idealnych proporcjach.
Na koniec zostawiam najciekawszy motyw, którym Marvel pokazał, że rozdał karty, zgarnął pulę, zabrał stół z żetonami i wyszedł.
Bez wątpienia MCU opanowało do perfekcji formaty, w których się porusza, i to jak gra na emocjach. Do tego stopnia, że w Endgame nie boją się śmiać z siebie i z tej konwencji. W kilku scenach przekłuwają balon napompowanych emocji i pokazują klasycznie skrojone sceny od kuchni, wnosząc relację z bohaterami na nowy poziom. Bo mogą.
Na szczęście film ma swoje wady. Nierówno rozłożony akcent na poszczególnych bohaterów to jedna z nich. Druga to nieumiejętnie oddany hołd dla kobiet w MCU. Niestety nie znalazłem ich więcej.
Bo Endgame dla fanów będzie arcydziełem skończonym. Kiedy trzeba, jest kameralny, kiedy trzeba ‒ epicki. Puszcza oko do starych widzów i wita szerokim gestem nowych. Żongluje emocjami w stopniu absolutnie mistrzowskim i uspokaja, kiedy jest na to czas.
Dla fanów Marvela jest zakończeniem epoki. W najlepszym stylu, jaki można sobie wyobrazić.