Po „Kapitan Ameryka: wojna bohaterów” wszyscy bohaterowie, którzy walczyli po stronie Kapitana, trafili do więzienia. Wśród nich był Ant-Man, Scott Lang, który wziął kostium bez zgody jego twórcy Hanka Pyma, by wziąć udział w bitwie o ideały. Gdy wojna bohaterów się kończy, jest zamknięty, m.in. wraz z Hawkeye’em. Jednak w „Ant-Man i Osa” widzimy, jak powraca i mierzy się z nowym wrogiem.
Nie obejrzałem drugiej części przygód Ant-Mana, gdy była w kinach. Złożyło się na to kilka czynników, między innymi fakt, że odczuwałem wówczas pewnie znużenie tematyką superbohaterów. Zarówno w kinie, jak i w komiksie. Wszak byliśmy świeżo po premierze „Avengers: wojna bez granic”, a kilka miesięcy wcześniej dostaliśmy „Czarną Panterę”. I mówimy tylko o jednym roku. Na pewno wpływ na to miało też przesunięcie premiery z powodu mistrzostw świata w piłce nożnej i jakby nie było negatywne opinie, które wówczas się pojawiły. Być może to fakt, że jestem stosunkowo świeżo po seansie i w jakiś sposób podekscytowany nadchodzącą premierą „Avengers: endgame”, ale nie mogę w pełni się z nimi zgodzić.
Powtórka z Ant-Mana
„Ant-Man i Osa” miał kilka problemów. Po pierwsze, był sequelem, a te z natury rzeczy są zawsze obarczone większym ciężarem oczekiwań. Zwłaszcza gdy pierwsza część została dobrze odebrana przez widzów. Co miało miejsce w przypadku „Ant-Mana”. Nie wystarczy, by druga część opowieści była dobra, musi być lepsza. Powtórzenie tych samych zagrywek, rozwiązań, co w pierwszej części, to za mało. Bardziej zaangażowany widz oczekuje od kontynuacji więcej, lepiej, dalej.
Po drugie, sequel Ant-Mana pojawił się tuż po „Wojnie bez granic”, filmie, który był zapowiedzią końca, może nie tyle całego kinowego uniwersum Marvela, co pewnej epoki. To wstęp do historii, która wieńczy opowieść snutą od przeszło dekady. Filmu, który wiele zmienił, poszerzył horyzonty, poszedł dalej. „Avengers: wojna bez granic” zmieniła właściwie wszystko. To opowieść o tragicznym finale, w którym widzimy, jak połowa bohaterów, z którymi zdążyliśmy się zżyć, a co mi tam, nawet i pokochać, umiera. A nawet nie to, po prostu rozpadają się w proch. I po takiej historii jak gdyby nigdy nic dostajemy film o znacznie mniejszej stawce. Z opowieści, w której ważą się losy świata, przechodzimy do fabuły o mniejszym znaczeniu w skali całości.
„Ant-Man i Osa” serwuje nam ponownie to, co dostaliśmy w „Ant-Manie”, czyli porządną dawkę kina akcji w komediowym sosie. Na tle jednego z najważniejszych filmów w MCU było to „tylko tyle” w oczach fanów. Aczkolwiek ma on pewne wartości dodane, o których krytycy zapomnieli albo ich nie dostrzegli.
Scott Lang – dobry i troskliwy ojciec
Jak dowiadujemy się w jednej ze scen „Avengers: wojna bez granic”, Scott Lang oraz Clint Burton poszli na ugodę dla dobra swoich rodzin i trafili do aresztu domowego. Gdy rozpoczyna się film, jego dwuletni okres dobiega końcowi. Scott spędza ten czas grzecznie w domu, przestrzega warunków narzuconych mu przez FBI. Wraz z ekipą, którą poznaliśmy w pierwszej części jego przygód, rozwija swoją firmę i wzmacnia więź z córką. W ciągu pierwszego kwadransa dostajemy ładnie zarysowany wstęp, który mówi nam wszystko, co musimy wiedzieć.
Już na samym początku mamy do czynienia ze scenami, które dla wielu widzów były jedynie tłem. Widzimy rzadki w kinie przykład ukazania pary po rozstaniu, która się dogaduje. Ma ze sobą zdrową relację. Te kilka migawek z życia Langa i jego rodziny pokazują nam, że ma on także dobry kontakt z obecnym partnerem swojej byłej żony Jimem Paxtonem (Bobby Cannavale). To z pozoru banalna rzecz, która może bardzo łatwo przemknąć gdzieś obok, ale warta podkreślenia. Zwłaszcza że w wielu fabułach mamy do czynienia z konfliktem między ojcem i ojczymem, czy też matką i macochą, jako wręcz główną osią całej historii.
Problemy Ant-Mana i Osy
W czasie gdy Lang siedzi w domu, Hank Pym i jego córka, Hope van Dyne, uciekają przed FBI. Od czasów niemieckiej eskapady Ant-Mana są poszukiwani przez służby. Powracają tu także wątki z pierwszego filmu, a konkretniej podróż do sfery kwantowej. Fakt, że Scottowi udało się z niej bezpiecznie powrócić, budzi nadzieje w Pymie, że uda się ściągnąć z niej jego żonę, która utknęła tam 30 lat wcześniej. Buduje więc tunel, który ma umożliwić pokonanie bariery rzeczywistości. W trakcie pierwszej próby jego uruchomienia okazuje się, że Scott został związany z Janet Pym.
Langowi zostały trzy dni do zakończenia odsiadki, gdy Pym z córką proszą go o pomoc. Dręczony wyrzutami sumienia udziela jej, pomimo tego, że jeśli FBI go przyłapie poza domem, to grozi mu 20 lat więzienia za zerwanie warunków umowy. Hope daje mu słowo, że zajmie to najwyżej kilka godzin i nikt się nie zorientuje, ale jak dobrze wiemy, tego typu obietnice nigdy się nie spełniają. Z krótkiej akcji, która miała trwać chwilę, wyrasta przygoda na kilka dni. Ant-Man i Osa, chociaż ten pseudonim chyba nie pada ani razu w trakcie filmu, muszą zmierzyć się z nowymi przeciwnikami, agentami FBI, no i swoją relacją.
W filmie dzieje się sporo, akcja jest wartka i całość przyjemnie się ogląda. I właśnie tu następuje problem, o którym wspominałem wcześniej. To przyzwoita kontynuacja, ale poza pewnym pogłębieniem relacji rodzinnych, nie dostajemy właściwie nic nowego. To lepszy sequel niż „Deadpool 2”, który serwował w kółko to samo z taką przesadą, że aż było to niesmaczne i nieśmieszne. Jednak nie mamy tu efektu „więcej, lepiej, dalej”. No i wspomniana skala opowieści.
Kino superbohaterskie w przyziemnej formie
Nie uważam, by było coś złego w tym, że fabuła filmu czy też komiksu superbohaterskiego ma mniejszy rozmach niż ratowanie ludzkości, jeśli nie całego wszechświata. Wiadomo, że to podstawa gatunku, ale osobiście wolę właśnie takie przyziemne. W których gatunek opowieści o bohaterach w rajtuzach jest tylko jednym z elementów, nawet nie dominującym. Stąd moimi ulubionymi postaciami są ci bardziej przyziemni herosi, jak Spider-Man, Hawkeye czy Moon Knight. Jasne, jest tam często sporo pokręconej akcji, ale ta mała skala wydarzeń do mnie przemawia najbardziej. Nie ratują oni świata w każdym zeszycie, co potrafi przytłoczyć.
I tak też było z filmami z MCU: „Ant-Manem” i „Ant-Manem i Osą”. To, co dostaliśmy, do mnie jak najbardziej przemawia. Problem w tym, że mówimy nie o zwykłych filmach, tylko de facto o odcinkach serialu. Najkosztowniejszego w historii, zrealizowanego fantastycznie, ale jednak serialu. I niestety filmy o człowieku, który umie się zmniejszać i powiększać, niewiele do niego wnoszą. Są jedynie ciekawym dodatkiem, ale nie przybliżają nas do finału opowieści, którego tak wyczekujemy. Gdy już wiemy, że pozostali bohaterowie walczą o losy wszechświata, to oglądanie jakkolwiek zabawnych tarapatów Scotta Langa pozostawia niedosyt. Zwłaszcza że kontynuację nakręcono na bazie sprawdzonych w jedynce schematów, dodając niewiele nowego.
Gdyby te dwa filmy nie były częścią MCU, to zapewne ciężar oczekiwań byłby mniejszy, bo nie porównywalibyśmy ich do tych najważniejszych opowieści z serii. Jednak gdyby nie pomysł na spójne kinowe uniwersum, to najprawdopodobniej nigdy by nie powstały.