Przez jedenaście filmów ze świata MCU coraz bardziej narastał we mnie przesyt filmami superbohaterskimi. Okienko nadziei na powiew świeżości i wiatr zmian uchylili „Strażnicy Galaktyki”. Jednak to dopiero „Ant-Man” w reżyserii Peytona Reeda z roku 2015 na dobre mnie przekonał, że nie trzeba walczyć o wielką sprawę, by być superbohaterem i wciąż w tej nieco skostniałej formule pokazać coś nowego.
Oryginalnie pierwszym bohaterem, którego tak nazywano Ant-Manem, jest dr Henry „Hank” Jonathan Pym. Ten naukowiec wynalazł formułę pozwalającą po jej zażyciu na zmianę swoich rozmiarów. Dzięki temu bohater potrafi zmniejszyć się do rozmiarów mrówki (stąd nazwa). Ponadto skonstruował hełm pozwalający mu na komunikację z owadami.
Każdy chce się zmniejszać
Marvel postanowił jednak nie skupiać się tym razem na pochodzeniu pierwszego Ant-Mana. Przeskoczył od razu do jednego z jego następców – Scotta Langa. I to jego poczynania obserwujemy w filmie. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Hank Pym (Michael Douglas) usuwa się w cień, chcąc w ten sposób ochronić siebie i substancję, którą stworzył. Po wielu latach jego były protegowany w Pym Technologies, Darren Cross (Corey Stoll), jest już o krok od odtworzenia formuły zmieniającej rozmiar.
W tym momencie na scenie pojawia się Scott Lang (Paul Rudd). Mężczyzna wychodzi z więzienia, próbuje odzyskać kontakt ze swoją córką, Cassie, która jest dla niego najważniejsza na świecie. Jednak życie po opuszczeniu mamra nie jest usłane różami. Nie mając doświadczenia i z zszarganymi papierami, ma olbrzymie problemy ze znalezieniem pracy. Kiedy wszystko wydaje się staczać w dół, Lang dostaje cynk i wraz ze swoim przyjacielem Luisem postanawia okraść sejf pewnego jegomościa.
Nie chcę zdradzać szczegóły fabuły, ale dostajemy tutaj heist film pełną gębą. Tylko że na zdecydowanie mniejszą skalę, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Lang, wraz z ekipą, Hankiem Pymem i jego córką będą chcieli ukraść kombinezon zmniejszający od Darrena Crossa. I oczywiście w tle jest kwestia relacji rodzinnych z córką, byłą żoną Langa oraz jej nowym mężem – policjantem. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, gdy powiem, że w pewnym momencie ich drogi się przetną.
Aktorzy dali czadu
Jednym z elementów, który sprawia, że „Ant-Man” wybija się na tle innych filmów z MCU, poza scenariuszem, jest niesamowicie charyzmatyczna i sympatyczna obsada. Przyznam, że jestem wielkim fanem Paula Rudda od czasów, gdy wystąpił u boku Alicii Silverstone w filmie „Clueless”. Tutaj, w roli Scotta Langa, również mógł pokazać zarówno swój urok, jak i talent komediowy. Za trening Langa odpowiada Hank Pym, grany tutaj przez Michaela Douglasa. Ten weteran kina, znany chociażby z takich filmów jak „Wall Street” czy „Nagi instynkt”, zagrał tutaj naprawdę nieźle. Widać było, że po pierwsze znakomicie czuje się w roli starszego mentora, a jednocześnie doskonale bawi się, uczestnicząc w filmie z MCU.
Nie możemy oczywiście zapomnieć o antagoniście. Darren Cross aka Yellowjacket grany jest przez Coreya Stolla. Jego z kolei możemy kojarzyć z roli Petera Russo w „House of Cards”. W tym filmie bardzo przekonująco zagrał porzuconego przed laty i trzymającego urazę człowieka, którego pasją życiową było pokonanie swojego mentora.
Ale jest jedna postać, która wybija się ponad wszystkie. Postać, która doczekała się wielu memów w internecie. Jej charyzmy nie można odmówić, tak samo jak umiejętności do opowiadania historii przez pół godziny, gdy normalny człowiek zamknąłby swoją w 5 minutach. Wiecie już, o kogo chodzi? Tak, to Luis. Ten sam, u którego nasz główny bohater zatrzymuje się po wyjściu z więzienia i który przekazuje mu cynk na temat sejfu Hanka Pyma. Bez tej postaci film nie byłby taki sam.
Uniwersalne wartości rodzinne
„Ant-Man”, jak zresztą wiele innych produkcji Marvela, niesie ze sobą uniwersalne wartości. Weźmy na przykład Hanka Pyma i Scotta Langa. Panowie mają wiele wspólnego, np. to, że obydwaj są ojcami bardzo chcącymi chronić swoje córki przed wszelkim niebezpieczeństwem. Pokazują, że rodzina jest dla nich najważniejsza i że są w stanie zrobić wiele, aby ją chronić. Obserwujemy tu ponadto życie człowieka, który popełnił w przeszłości błędy. Nie jest idealny, ale stara się zrobić wszystko, aby wyjść na prostą i móc zaopiekować się dzieckiem.
Ponadto film, mimo że nie stroni od walk, jest w mojej opinii przyjazny rodzinie i spokojnie można go obejrzeć z młodszą widownią. Nie bez powodu otrzymał kategorię PG-13. Dla najmłodszych może nie jest jeszcze wskazany, ale nastolatkowie będą się na nim świetnie bawić, tak samo jak rodzice. Nie uświadczymy tutaj krwi, a cała przemoc jest dość przerysowana i komiksowa.
Jeden z najlepszych filmów MCU
Z „Ant-Manem” jest tak, że może się on ludziom spodobać, mogą go też odrzucić. Widowni może nie porwał ‒ ledwie 500 mln dol. przychodu z biletów daje mu dopiero 41. miejsce na liście najbardziej dochodowych filmów superbohaterskich w historii. Nie doczekał się takiego wsparcia martketingowego jak inne filmy z MCU. A dosłownie dwa miesiące wcześniej miał premierę „Avengers: Czas Ultrona”. Liczby te mogą jednak być mylące..
„Ant-Man” to świetne kino familijne, a jednocześnie całkiem niezły heist film. Nie ma w zasadzie momentów słabszych, żadnych dłużyzn. Przez niecałe dwie godziny czeka nas ciekawa przygoda, zakończona walką na modelu kolejki. To również jeden z plusów tego filmu ‒ efekty specjalne i znakomite oddanie świata w skali mikro.
Dla mnie obejrzenie na ekranie postaci, którą stworzyli Stan Lee i Jack Kirby, to była czysta przyjemność. Bawiłem się na nim w kinie dużo lepiej niż na wspomnianym wcześniej „Ultronie”. To ciekawa przygoda, odświeżająca formułę filmu superbohaterskiego. Dzięki właśnie sukcesom takich filmów jak „Ant-Man” czy „Strażnicy Galaktyki” producenci zrozumieli, że patos i nadmierne wyolbrzymienia nie są potrzebne, by stworzyć dobry film w gatunku.
Michał „Emjoot” Jankowski