BEZMIAR GRAFICZNEJ WYOBRAŹNI

CZYLI TRZY SZYBKIE SPOJRZENIA NA BOUCQA


Polscy fani komiksu mogą już Boucqa znać, niektórzy już sami trzy spojrzenia na Boucqa rzucili, a to za sprawą albumów Egmontu: „Bouncer” (integral pięciu pierwszych części), „Czarcia Morda” (one-shot) i „Księżycowa Gęba” (zebrany komplet trzech albumów). Czyli tak naprawdę w Polsce ukazało się już aż dziewięć rysowanych przez niego komiksów. Ja jednak chciałbym się skoncentrować na innej stronie jego twórczości, a na boku zostawić to, co już znane, czyli jego popisy graficzne do scenariuszy Jodo i Charyna.

Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z francuskim artystą od tej strony, o której teraz piszę, powinien cofnąć się do roku 2004, kiedy ukazał się trzydziesty-piąty numer „Świata Komiksu” a w nim polski debiut Boucqua – „Przygody Gerarda Lamberta”. Dla niewprawionych czytelników ta czteroplanszówka mogła być szokująca: Gerard najpierw kradnie półtuszę, następnie wypija benzynę z baku, spotyka Małego Księcia i rozpłata mu głowę kluczem francuskim, a na koniec jeszcze bez krzty szacunku odnosi się do starej matki. Nie oszukujmy się – obraz Boucqua wyłaniający się z tej historii to wizerunek rasowego świra z parą w łapie do osobliwej grafiki. Ale to jeszcze i tak nic w porównaniu z albumami, o których za chwile opowiem.

„Pionierzy Ludzkiej Przygody”
„Les Pionniers de l’Aventure Humaine”
1984, Casterman
64 strony

Jest to pierwsza antologia zbierająca prace Boucqa opublikowane pierwotnie w legendarnym magazynie Castermana „(A Suivre)”. Zawiera jedenaście kilkuplanszowych historyjek utrzymanych w duchu tej nowelki ze „Świata Komiksu”. Jednak nie jest tak, że Boucq stara się czytelników wyłącznie szokować – on widocznie dobrze się bawi rysując te opowieści, a bohaterowie mimo całej ich zamierzonej brzydoty i często odrażających aktów, potrafią budzić sympatię, a nawet czasem powracają w kolejnych shortach, jak choćby widoczny na okładce Jerome Mouchero – ulubiona postać autora, który jest totalnym nieudacznikiem, akwizytorem-domokrążcą polis ubezpieczeniowych, ale jego poczucie misji i bezgraniczne oddanie nieatrakcyjnej żonie tak kontrastują z otaczającym go światem, że powstaje mieszanka wybuchowa zdolna zaintrygować i przyciągnąć na dłużej wielu (ale też na pewno nie każdego i polecam te komiksy tylko twardym, wyrobionym czytelnikom, na przykład takim, którzy już wyrośli z „Lobo”, ale jeszcze nie do końca).

To, co fascynuje u Boucuqa, to umieszczenie zupełnie absurdalnych zdarzeń w doskonale rozpoznawalnej scenerii francuskiej metropolii – na pierwszy rzut oka czytelnik jest w stanie rozpoznać chore, poplątane koncepcje autora, a jednak pod spodem poznaje tę powszechną, mieszczańską Francję z przytulnymi barami bistro, czarnoskórymi śmieciarzami przemieszczającymi się nocą ulicami, sklepikami z mięsem, serami, świeżymi bułeczkami (oczywiście każdy towar kupowany w osobnym pawilonie) i całym tym lokalnym kolorytem, który lubię odnajdywać w komiksach obyczajowych wysokiej próby (patrz: „La Belle Vie” Beziana).

To, co wyróżnia ten album, to niezwykły korowód barwnych postaci, zwierząt, pojazdów i ogólnie stworów zaludniających bezgraniczną wyobraźnię Boucqa przewijający się przez strony tytułowe kolejnych nowelek w taki sposób, że ostatnie z nich pojawiają się znów jako pierwsze w na kolejnej ilustracji. Cała ta chmara ściga Jerome’a Mouchero, podobnie jak w końcówkach skeczy o Bennym Hillu.

Aha – muszę jeszcze wspomnieć o dwóch rzeczach: w nowelce „Dzikusi są prymitywni” mamy scenę, która jest uosobieniem absurdu w wykonaniu Boucqa i jako takiej nie omieszkam jej przytoczyć. Otóż grupa aborygenów z nudów idzie nad rzekę oglądać hipopotamy. Już na miejscu obrzucają zwierzaki szeregiem wyzwisk, nazywając je głupkami („cons”) i grubasami. Kiedy jednak jeden z nich krzyczy: Hipopotamy to pedzie, jeden ze ssaków odwraca się i odpowiada: Pedziami sami jesteście, co doprowadza do walki i krwawego pogromu zwierząt. Narrator kwituje: Przyznajcie, że od człowieka cywilizowanego wymaga wiele zimnej krwi, by nie oburzyć się na taki spektakl. Ale to jeszcze nie koniec – po powrocie do domu nasz podróżnik ze zdumieniem odkrywa, że kosze na śmiecie opróżnia nie kto inny, lecz właśnie dzikusi (klasyczni – w pióropuszach i przepaskach), co kwituje słowami: Tym prostym gestem garstka tubylców [„indigenes”] odkupowała bezeceństwa im podobnych. Do tej pory mam oczy szeroko rozwarte ze zdumienia na taki morał…

Po drugie okładka – mieści się na niej wiszący most i para bohaterów, ale cały rysunek jest znacznie większy – rozciąga się też na tylną okładkę, grzbiet i dwa pokaźne zawijane skrzydełka. Oczywiście można to rozłożyć i naszym oczom ukaże się imponująca panorama, ale znacznie zabawniej jest odkrywać kolejne fragmenty kompozycji po kawałku. Z tyłu widzimy niebezpieczeństwa czyhające na Jerome’a: pterodaktyle, krokodyle, hipopotamy słonie i całą masę dzikich bestii symbolizujących współczesny świat jako pełną niebezpieczeństw dżunglę. Na pierwszym skrzydełku ujawnia się gang punków-dzikusów zastawiających pułapkę. I wreszcie na ostatniej wkładce – zejście do metra – punkt ucieczki naszego śmiałka. Podobny zabieg został zresztą zastosowany w kolejnym tomie, o którym już za chwilę.

„Punkt Zbiegu Śmiałków”
„Point de Fuite pour les Braves”
1986, Casterman
80 stron

Jest to druga antologia prac z „(A Suivre)” – o trzeciej nie napiszę, bo jej jeszcze nie czytałem. Tytuł jest taką grą słów, której nie potrafię oddać po polsku, jako że dosłownie znaczy to „punkt ucieczki dla śmiałków”, ale samo „point de fuite” to tak zwany „vanishing point”, czyli punkt zbiegu linii perspektywy na rysunku. Ale mniejsza o tytuł – ważniejsze jest to, co mieści zawartość albumu.

A jest tu aż dwadzieścia historii bardzo różnych, od pojedynczych pasków do kilkunastoplanszowych opowieści (najdłuższa to „L’Ultime et Revoltante Aventure de Frankie Strike, Reporter, Dessinateur” („Ostateczna i Poruszająca Przygoda Frankiego Strike’a, Reportera, Rysownika) do scenariusza Pierre’a Christina która liczy czternaście stron). Niektóre są czarno białe, ale większość w kolorze, czasami to zresztą się zmienia w ramach pojedynczych rozdziałów.

Obecność Christina jest dość symboliczna, bo czytając te antologie Boucqa, bardzo przychodziły mi na myśl podobne zbiory nowelek Bilala, o których pisałem tutaj i tutaj. Jak wiadomo, obaj panowie często ze sobą współpracowali (nie tylko przy „Legendach Naszych Czasów”). Podobnie jak w „Memoires…” Bilala, możemy tu obserwować różne style twórczości Boucqa, prześledzić ewolucję jego kreski, a przy tym dobrze się bawić. Boucqa nie jest w Polsce tak ceniony, jak autor „Polowania”, ale we Francji to ścisła czołówka, laureat Angouleme za całokształt twórczości w 1998, a co się z tym wiąże gospodarz całej imprezy w roku kolejnym. Autor plakatu promującego Festiwal i bohater wystawy-instalacji, na którą składały się kompleksy rur i sztucznego dynamitu. O festiwalu (i samym Boucqa) pisał w relacji z Angouleme Witold Tkaczyk w jedenastym numerze Świata Komiksu.

Poza Christinem i rzecz jasna samym rysownikiem, scenariusze jednego lub kilku dziełek popełnili także: Delan, Tronchet, Gotlib i Croquet. Ta mnogość pomysłów i środków sprawia, że albumowi brakuje jakiejś linii łączącej elementy, czegoś, wokół czego można by umiejscowić poszczególne nowelki. Nawet historia tytułowa „Une Perspective Laborieuse” („Perspektywa Robocza”), opowiadająca o niczym innym jak słynnym „punkcie zbiegu” znalazła się… w innym albumie. Na który właśnie przyszła kolej.

Ale jeszcze zanim do niego przejdę – znów mały przykład, czego możemy się spodziewać po Boucqa, tutaj akurat do spółki z Tronchetem w jednoplanszówce „Une Prise Fabuleuse” („Wspaniała Zdobycz”). W męskiej ubikacji przed pisuarem stoi osobnik w zielonym płaszczu. Do sąsiedniego podchodzi drugi i zagaja słowami: Dzień dobry panu, jak gryzie?. Ba, jestem tu od piątej rano – odpowiada ten pierwszy – i jeszcze nic nie chwyciło. Ale wydaje mi się… TAAAK – wykrzykuje drugi i po chwili wyciąga taaaaaką rybę. Ach, mały drań, od pierwszego strzału – komentuje pierwszy – musi używać specjalnej przynęty. Opowiedziałem to niedawno kumplowi przy ognisku i nie mógł się nadziwić, co ja czytam za komiksy…

[Sorry, ale ja tego tytułu nie przetłumaczę]
„La Derisoire Effervescence des Comprimes”
1991, Casterman
72 strony

Nie wierzcie numeracji stron, bo wydawca najwyraźniej policzył okładkę (ja ją wyłączyłem, podobnie jak w pozostałych albumach). Francuzi – zauważyłem – czasami tak trochę kantują na stronach.

Komiks ten czytałem w reedycji z 2000 roku w twardej oprawie, więc nie wiem, czy oryginalnie były skrzydełka – tutaj ich nie ma, a na wyklejce jest zupełnie inny rysunek ze słoniami. W ogóle, cały ten album kręci się wokół słoni, co wyróżnia go od poprzedniego, który nie kręcił się wokół niczego.

Można by napisać, że Boucq stawia tu odwieczne pytania o granice sztuki, ale tak postawić sprawę byłoby nieco nieuczciwie w stosunku do niego, ponieważ ten wyeksploatowany temat poruszył on w sposób wielce oryginalny i lekki. Dajmy przykład: agencja reklamy postanawia, że aby zwiększyć pomoc humanitarną dla krajów trzeciego świata należy pomalować tubylców na niebiesko, dać im białe czapeczki i nauczyć „smerfować”. Coś się w człowieku burzy, kiedy to czyta, bo z jednej strony cel jest szlachetny i pozwala ratować życie, a z drugiej odziera ludzi z godności i przenosi cierpienie na poziom teledysku i kultury masowej. Czyli szczytny cel realizowany w groteskowy sposób, zupełnie jak w tym filmie zachęcającym do wspierania niezależnych mediów w Szwecji.

Innym przykładem jest „nawrócenie” opryskliwego męża i mechanika samochodowego, który dla zasady obrzuca żonę inwektywami, aby pokazać „kto jest szefem”. Któregoś dnia zatrzymuje się pod drzwiami i słyszy jak małżonka śpiewa. Zachwycony i wzruszony meloman nie może się nadziwić – nigdy nie słyszał śpiewu połowicy. Dowiaduje się jednak, że kobieta w ten sposób reaguje, gdy jest szczęśliwa. Od tej chwili nasz bohater całkowicie zmienia swoje nastawienie i dba o to, by utalentowana artystka nigdy nie miała powodów do smutku, darowując jej rożne drobiazgi (na przykład naszyjnik ze świec zapłonowych). Komiks kończy się happy endem z plakatem: Dziś wieczór Wielki Koncert na silnik czterosuwowy, kanapkę z pasztetem i Moją Żonę.

Cokolwiek byśmy powiedzieli, staje się jasne, że Boucq jest autorem, co do którego, jak mało do kogo, możemy śmiało powiedzieć, że bawiąc uczy i wychowuje.

Arek Królak