ZRÓBMY SOBIE ANIME


Jeśli chodzi o mnie, to nie ma nic bardziej irytującego od fana, który na fali popularności anime sięga po jego pierwowzór i nagle „odkrywa” genialność mangi, która z dnia na dzień staje się popularna. Czasem, kiedy po nią sięga, okazuje się, że połowa tych „fajnych” elementów została dodana przez studio animacji, a manga to tylko źródło, z którego zaczerpnięto wygląd postaci i co poniektóre wątki fabularne. To może budzić rozczarowanie… Albo wręcz przeciwnie, ponowną fascynację historią.

Chyba największym moim zaskoczeniem było spotkanie z serią „Peacemaker Kurogane” (anime było denne jak morena), gdzie shinsengumi – ostatni bastion szogunatu – zostali przedstawieni jako banda oszołomów z nadmiarem wolnego czasu. Mimo to raz na jakiś czas zdarzał się odcinek, który zapierał dech w piersiach wyrazistością fabuły, zwrotami akcji i niezwykłą wręcz mięsistością zdarzeń. Tylko dzięki tym odcinkom udało mi się jakoś przebrnąć przez całość. Zastanawiałam się szczerze, czy przypadkiem tych odcinków nie wymyśla scenarzysta-geniusz, który odzywa się raz na tydzień, a produkcja iść musi, więc jego asystenci na chybcika dorabiają pięć odcinków dla zmyłki, a potem produkują jeden ze wskazówkami mistrza. Później tajemnica się wyjaśniła: otóż te dobre odcinki zaczerpnięte zostały z fabuły mangi, reszta była radosną twórczością pracowników studio.

Wydaje się, że manga, jako historia, jest zwartą całością (o ile zawiera pojedynczą linię fabularną, a nie serię epizodów), więc jakakolwiek twórczość własna będzie się odbijać czkawką od całokształtu. Fani takie odcinki nazywają „fillerami”, czyli swojsko „zapchajdziurami”, gdyż nie mają one nic wspólnego z głównym wątkiem i często wyskakują jak z kapelusza. Rekordzistą chyba jest popularna seria „Naruto”, gdzie takie odcinki stanowią przynajmniej 50% serii mającej jakąś kosmiczną liczbę odcinków. Główna zasada fillerów to: „ma być śmiesznie”, więc bohaterowie, zamiast walczyć z innymi ninja, ganiają po ogródku za świnkami morskimi, czy – jak w przypadku „Dragon Balla” – idą na kurs prawa jazdy (Bohaterowie umieją latać. Latać! To tak, jakby Supermanowi kazać zrobić kurs z obsługi ręcznego lasera). Zdarzają się jednak wątki tak sympatyczne, że ich brak w mandze jest lekkim rozczarowaniem.

Zanim przejdę do jednej z największych zapchajdziurek, z jakimi się spotkałam, chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na dość specyficzne zjawisko animowania komiksów paskowych. Weźmy taką „Azumangę”, gdzie krótkie, czteroklatkowe historyjki zamieniane są w dość długie, często nawet kilkuminutowe śródepizody. Daje to efekt mniej więcej taki, jakby ktoś kwadrans poświęcał na dowcip, który trwa pięć minut. Każdego, kto ma w pamięci nieszczęsne animacje kota Garfielda uspokajam, że, o dziwo, całość nadal śmieszy, choć w bardzo specyficzny i trudny do wytrzymania dla niektórych sposób. Nawet powiem więcej – dobrze zanimowana jonkoma (czyli czteroobrazkowy komiks) daje w efekcie rewelacyjne odcinki wypakowane gagami czy błyskotliwymi dialogami, a postacie są soczyste i wyraziste, gdyż każda historyjka musi być indywidualnością, żeby przetrwać w komiksie paskowym.

Wreszcie, na koniec – czasem zdarzy się tak, że manga dopiero się zaczyna rozkręcać, a już jest popularna, więc jakieś studio rzuca się na nią z pazurami. Niestety, wątek fabularny nie ma jeszcze zakończenia i wtedy studio decyduje się na jedno z dwóch rozwiązań. Pierwsze: dołożyć masę fillerów i dłużyzn, licząc na to, że w ciągu roku-dwóch manga nadgoni na tyle, że będzie można wyprodukować drugą serię (tak było choćby w przypadku wspomnianego „Naruto”, czy CLAMPowskiej serii „Tsubasa Chronicles”). Drugim rozwiązaniem jest wymyślenie swojego własnego zakończenia, które niekoniecznie będzie aż tak bardzo odbiegać od przewidywanego zakończenia (tak było choćby w przypadku innej serii CLAMPa, „X 1999”, która nadal nie posiada ostatniego tomu, choć dobrze pamiętam, że kupowałam ją na studiach – jakiś milion lat temu). A czasem… Czasem twórcy wymyślają zupełnie osobną historię. Tak było w przypadku serii „Fullmetal Alchemist”, której pierwsza seria rozjechała się fabularnie z mangą tak w okolicy dziesiątego odcinka i nigdy do pierwowzoru nie powróciła. Jeśli zaś wziąć pod uwagę to, że seria oprócz tej w miarę wiernej dekady epizodów posiada jeszcze czterdzieści-jeden odcinków dodatkowych, a do tego trzy epizody OVA i film, to możemy sobie wyobrazić, jak daleko twórcy anime odbiegli od oryginału. Dla tych, co nie lubią sobie wyobrażać – bardzo daleko. Co dziwniejsze, niedawno to samo studio rozpoczęło emisję drugiej serii popularnego „Alchemika”, tym razem trzymającej się bardzo wiernie mangi, do tego stopnia, że pojawiły się wręcz głosy o bezmyślnym kopiowaniu kadrów. A najdziwniejsze jest to, że obie serie są bardzo sympatyczne i mają swoich wiernych fanów, którym zupełnie nie przeszkadza to, że opowiadają zupełnie różne historie używając tych samych bohaterów. Choć jeśli chodzi o mnie, to jakoś bardziej podoba mi się ta wersja zgodna z pierwowzorem. Przyznam jednak, że czekam teraz na wydanie kolejnych polskich tomików, choć fabularnie anime wybiega już daleko do przodu – tak, jestem z tych, którzy mimo wszystko wolą komiks w garści niż anime na ekranie.

A anime i tak sobie kiedyś obejrzę. To jest jedna z tych historii, do których się wraca.

Joanna „Szyszka” Pastuszka