KICK-ASS


Życie Dave’a Lizewskiego nie przypominało początków żadnego superbohatera. Ani z niego sportsmen, który chce wykorzystać sprawność fizyczną, by stłuc „złych, złych ludzi” na kwaśne jabłko, ani geniusz, potrafiący bez problemu zmajstrować wyrzutnię pajęczyny, więc porównania ze Spider-manem i Batmanem byłyby nieadekwatne. Bo, o ile mi wiadomo, nigdy nie przedstawiono Petera Parkera jako młodzieńca masturbującego się z myślą o ponętnej nauczycielce angielskiego. Dave, licealista z Nowego Jorku, jest więc w stu procentach zwykłym amerykańskim nastolatkiem, który lubi komiksy i nie potrafi rozmawiać z dziewczynami. Jedyne, co odróżnia go od innych chłopaków z podobnymi zainteresowaniami, jest to, że przeczytał o jeden komiks za dużo. Pewnego dnia postanawia, że lepszym sposobem rozładowywania libido niż podrywanie rówieśniczek, jest przyodzianie kostiumu i rozpoczęcie kariery herosa. Chce bić. Chce powstrzymywać zło. Chce być znany. Miał jednak pecha, że nie urodził się w uniwersum DC, ale w tym podobnym do naszej szarej codzienności. W świecie, gdzie za idealistyczne pobudki można dostać solidnego kopa w tyłek. Oj, będzie bolało…

Jest to idealny moment, aby pisać o Millarowskim „Kick-Ass”, bo na ekranach kin ciągle gości ekranizacja tego komiksu w reżyserii Matthew Vaughna. Krótkie porównanie, które nasuwa się samo, za chwileczkę, bo teraz należy skupić się na materiale wyjściowym. Styl Millara zna każdy, kto wie, że komiksy z USA opowiadają głównie o fajowo ubranych nadludziach, mających ciekawe moce i nie przejmujących się nieregularnym seksem. Spod jego ręki wyleciał elseworldowy Superman-Komuch, który gromił kapitalistów w „Superman: Red Son”, a także ścigani przez wszystkich „Ścigani” (owe „ściganie” również przeniesiono na ekran; chodzi o film, w którym Angelina Jolie w absurdalnie niepotrzebnej scenie dumnie prezentuje tatuaże na plecach i pupie, a ogromne krosno jest regulatorem porządku we wszechświecie). Trzeba przyznać, że szkocki artysta zna się na tworzeniu nieco sztampowych, ale niewątpliwie przyjemnych w odbiorze historyjek, czasami nawet udaje mu się przemycić głębszą myśl do swojego dzieła. Bądźmy jednak szczerzy: Millar to pisarz-rzemieślnik, który zajmuje się bawieniem nastolatków. Tym bardziej dziwi, że w zamierzeniu swobodna opowiastka zatytułowana „Kop w tyłek” po prostu… nie wyszła.

Na przedstawienie przygód Dave’a przeznaczono osiem wypełnionych flakami, latającymi kończynami i zakrwawionymi katanami zeszytów, a wkrótce zaczną się pracą nad Volume 2. To dobrze, że aż/tylko osiem numerów. Widać, że Millar zaplanował całą historię jako miniserię, która powinna być zamkniętą całością, więc wątek Kick-Assa jest przeprowadzony poprawnie. Czytając pierwsze trzy numery można wysunąć wniosek, że autor pragnął stworzyć realistyczny antykomiks superbohaterski. Kick-Ass ma swoją stronę MySpace, problemy uczuciowe młodych ludzi są przyziemne i pozbawione schematu „kujon – footbalista – czirliderka ”, a starcie z ulicznymi chuliganami kończy się perspektywą noża głęboko wbitego między żebra. Mimo obecności „Strażników” czy „Defendora” – filmu, który ostatnio pojawił się w kinach – żaden superbohater nie został zdemitologizowany na tyle, by odpowiedziano na zadane w „Kick-Assie” pytanie: „czemu nie ma na świecie zamaskowanych mścicieli?”. Millar w pierwszych numerach świetnie sobie radzi z tym zagadnieniem. Także i warstwa dialogowa do pewnego momentu to nienachalna i subtelna żonglerka popkulturowymi aluzjami. Czytelnik jest w stanie uwierzyć, że w naszym świecie może mieszkać w jednym z nowojorskich przedmieść taki „Dave” marzący o popularności i pozbyciu się kompleksów. Nie można przyczepić się wprowadzenia drugoplanowych herosów, Big Daddy’ego i Hit-Girl (małej dziewczynki przeklinającej jak szewc, która włada mieczem lepiej niż postacie z dzieł Kurosawy) – wszak to ciągle komiks o zamaskowanych bohaterach. Razi jednak brak spójności, pomiędzy tym, co Millar mówi o Kick-Assie i jego osobistym wymiarze szeroko rozumianego „herosowania”, a przerysowaną brutalnością oraz dużą liczbą przekleństw, które wypełniają większość kadrów z Hit-Girl. Rysunki Johna Romity Jr. są bardzo dobre. O tym artyście pisano wielokrotnie, jednak w kontekście tego tytułu warto wspomnieć o scenach mordu oraz krwi, która co chwilę tryska z przeciętych rysunkowych tętnić. Panie Romita – za dużo, nawet jak na pastisz!

Paradoksalnie wszystko to, co irytuje w obrazkowej wersji „Kick-Ass”, w filmie wypada ciekawie. Kino jakby od dawna czekało na „teen-tarantinowszczyznę” podlaną poważniejszym podejściem do relacji damsko-męskich i odpowiedzialności za swoje czyny. Warto jednak zadać sobie pytanie, czym byłby film Vaughna, gdyby odebrać mu wpadającą w ucho muzykę The Prodigy, popkulturowe rozmowy w stylu pierwszych filmów Kevina Smitha oraz wspaniałą grę aktorską. Czy nie zostałaby tylko opowieść, która w pierwszym akcie stara się ukazać, czym grozi uliczne „branie spraw w swoje ręce”, a w drugim wprowadza dziewczynkę bez mrugnięcia szlachtującą prostytutki i dilerów narkotykowych? Umówmy się: małe dziewczynki z zakrwawioną kataną nie są „cool”.

Jakub Koisz