LUCKY LUKE NA MAŁYM I DUŻYM EKRANIE


Zaraz po Asteriksie i TinTinie, Lucky Luke jest najpopularniejszym franko-belgijskim komiksem… Co w sumie jest o tyle ciekawe, że w przeciwieństwie do tych dwóch wcześniejszych, nie opowiada on wcale o rodakach ani Francuzów, ani Belgów, a wręcz przeciwnie, koncentruje się na bohaterze żyjącym po drugiej stronie Oceanu. Humor Goscinnego, kreska Morrisa i barwny pastisz Dzikiego Zachodu uczyniły serię cieszącą się uznaniem u małych jak i dużych, a co za tym idzie „Lucky Luke” doczekał się mrowia rozmaitych adaptacji…

Pierwszą  próbą przeniesienia przygód Lucky Luke’a na duży ekran było powstałe w 1971 roku „Daisy Town”, wyreżyserowane i wyprodukowane przez samego Goscinnego. Treściowo naprawdę ciężko rzec wiele ponad fakt, że jest to jeden wielki pastisz Dzikiego Zachodu. Choć animację ma stanowczo przestarzałą (z drugiej strony, jeśli mam być szczery, prezentuje się o niebo lepiej niż pierwsze dwa animowane „Asteriksy”), film kolejno w zabawny sposób rzuca wszystkie możliwe „klisze” z westernów. Z jednej strony humor robiony wyłącznie pod dzieciaki i zawierający sporo akcentów, które widzieliśmy już nie raz w kreskówkach „Loony Tunes” (wystarczy rzucić okiem na pierwszą lepszą kreskówkę z Królikiem Bugsem dziejącą na Dzikim Zachodzie, by wiedzieć, o czym mówię), z drugiej strony ciężko odmówić Goscinnemu  pomysłowości i oryginalnego podejścia w dostarczeniu niektórych z żartów. To definitywnie jego animacja, najbardziej opierająca się na gagach wizualnych, jednak ilekroć pada już jakiś dialog, jest zwykle nie tylko bardzo zabawny jak i trafiony.

Przyznam szczerze, że w kontraście z komiksem, film nie przypomina do końca typowych przygód samotnego cowboya… Przede wszystkim brakuje typowej intrygi i zaskakujących zwrotów akcji. Ot, całość można streścić tak: Powstaje nowe miasto, przybywa Lucky Luke, zostaje szeryfem, przybywają Daltonowie, Luky Luke ich pokonuje, przybywają Indianie, Lucky Luke ich pokonuje i koniec. W sumie film ten można przyrównać do tych przedmów na początku każdego albumu „Asteriksa” wyjaśniających „kto jest kto” i wprowadzających w klimat serii. Postacie też nie przypominają do końca tych z komiksu. Lucky Luke jest robiony na bardziej „idealnego pod każdym względem” niż zwykle. W komiksie – owszem – był prezentowany jako najszybszy rewolwerowiec i jeździec na całym Zachodzie, a często przypisywało mu wręcz nienaturalne szczęście… Mimo wszystko był w tym jak najbardziej ludzki. Jak trzeba było, wychodził na gamonia, zdarzało mu się upokorzyć, bądź zostać przechytrzonym lub złapanym w pułapkę wroga. Tu od początku do końca Luke wychodzi z najtrudniejszych sytuacji jednym kiwnięciem palca i wydaje się być bardziej sztywny niż zazwyczaj. Brakuje też typowych komentarzy jego konia – Jolly Jumpera, który w tej wersji jest kompletnie niemy. Sęp grabarza, z kolei, nie ma problemów z wyrażaniem swoich opinii. Brakuje też postaci psa Rantanplana.

Daltonowie, choć prezentują się – jak to z nimi bywa – najciekawiej, też różnią się od komiksowych pierwowzorów. W komiksie przede wszystkim nie byli oni historycznymi Daltonami (choć ci mieli swój moment na łamach serii), a ich kuzynami, lecz w odróżnieniu od nich byli niezbyt inteligentni niedojdami, którzy próbowali udowodnić, że są godni rodzinnego nazwiska, które było bardziej przyczyną lęku który budzili, niż ich własnych osiągnięć. W filmie pojawiają się jednak nie jako kuzyni, lecz jako „ci” Daltonowie i robieni są na groźnych i budzących respekt… No, z wyjątkiem Averella – najwyższego i najgłupszego z czwórki, pacyfistycznego i zainteresowanego wyłącznie w jedzeniem… Choć podobnie, jak jego bracia w wersji angielskiej, zamiast swojego typowego tępawego głosu, gada jak gangster. W filmie nie znają się też z Lucky Lukiem, a co za tym idzie Joe (najmniejszy z bandy) nie jest ogarnięty obsesją vendetty wymierzonej przeciwko samotnemu cowboyowi, ani nie dostaje ataków szału ilekroć słyszy jego imię (ważny element jego postaci w komiksie). Koniec końców nie czuć typowej dynamiki między postaciami…

Jednym frustrującym elementem dla starszego widza jest powtarzająca się  w kółko scena kwadryla, która ma miejsce po każdym z tryumfów cowboya… Podsumowując, „Daisy Town” – choć ciekawa jako animowany debiut Lucky Luke’a – daleka jest od potencjału pierwowzoru… Nie można powiedzieć tego o kolejnej animowanej odsłonie, jaką była, powstała raptem siedem lat później, „Ballada Daltonów”.

Przyznam się szczerze, że bardzo lubię ten film animowany i śmiem powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych rzeczy, jaką Rene Goscinny zrobił, a już na pewno najlepszą animacją w jego dorobku, a biorąc pod uwagę jak obfity miał ten dorobek, to wiele powiedziane.

Wiele osób upiera się, że Goscinny nigdy nie pisał komiksów pod dzieci… I faktycznie, o wiele bardziej rzuca się to w oczy w „Lucky Luke’u” niż w „Asteriksie”, bo o ile świat małego Gala jest mimo wszystko groteskowy, przerysowany i anachroniczny, tu zostały w pełni utrzymane – nie zawsze wesołe – westernowe realia. Humor niekiedy był czarny (dowcipy o grabarzach na każdym kroku), biali często byli niesmacznie szowinistyczni wobec Indian czy Chińczyków, hipokryzja i cynizm nie oszczędzały religii (w jednej historii Daltonowie po udanym skoku siadają przy stole do modlitwy dziękując Panu za szczodre dary, którymi Pan ich Swoją hojną dłonią obdarza), a w późniejszych historiach nie odbyło się bez poruszania obłędu – album „Daltonowie na kuracji” jest,  co tu mówić, jedną wielką satyrą na temat psychologii i pstryczkiem w nos wobec zwolenników teorii Zygmunta Freuda. Ba! Gdzieś czytałem wywiad, w którym Morris wspominał, że zawsze chcieli poruszać temat panującej na Dzikim Zachodzie prostytucji, ale nie pozwalała im na to cenzura, ani wydawcy.

Czemu nagle poruszam to wszystko? No, cóż, w „Balladzie Daltonów” Goscinny postanawia w pełni zabawić się tymi elementami, tworząc zupełnie nową historię (podobna rzecz miała miejsce w filmie „12 prac Asteriksa”). Oto umiera wuj Daltonów – Henry, największy desperado na Dzikim Zachodzie zostaje skazany na stryczek (w mentalności Daltonów śmierć naturalna) i zapisuje czwórce bratanków swą ogromną fortunę… Pod warunkiem, że staną się narzędziami jego zemsty i kolejno zabiją przysięgłych i sędziego, którzy go skazali na śmierć (no wiecie, film dla dzieci…). Niestety jest haczyk, bo za świadka ma robić Lucky Luke…

Zacznę  może od słabej strony. Animacja (od strony technicznej) ma co prawa swój klimat, ale jednak chwilami razi starością. Mówiąc też z doświadczenia – nie polecam puszczać tego filmu dzieciakom, nie ze względu na czarny humor, lecz dlatego, że jest on dla nich po prostu strasznie nudny. Nie licząc kilku sekwencji, jak scena pościgu za pociągiem, czy rodeo pod koniec, mało tu wizualnych żartów, a humor opiera się głównie na dialogach między postaciami (swoja drogą część żartów słownych zepsuta w polskim tłumaczeniu, polecam więc wersje francuską bądź angielską). Z punktu widzenia dorosłego odbiorcy są to jednak największe atuty.

Satyra jest wyjątkowo złośliwa. W jednej sekwencji kolejną ofiarą na liście Daltonów okazuje się być hazardzista imieniem Sam Game. Po przybyciu do salonu, dowiadują się oni od barmana, że „odnalazł on Boga” i obecnie jest… księdzem! Daltonowie udają się na mszę do kościoła, gdzie nie tylko jesteśmy świadkami barwnych witraży (z postaciami z kart w miejscach świętych), ale i kazania (gdzie „Bóg” zostaje zastąpiony „Wielkim Krupierem” i dowiadujemy się między innymi, że „Szatan zawsze potrafi wyciągnąć dużego strita ze swojego rękawa”), po którym ksiądz Sam urządza z grupą wpatrzonych w niego staruszek partyjkę bingo i wygrawszy z dumą oświadcza, że dzięki datkom od przyszłej niedzieli kościół będzie mógł sobie pozwolić na stół do ruletki… Czyżby Goscinny przewidział poczynania Ojca Dyrektora?

Muzyka w filmie także jest sporym atutem. Kawałek rozpoczynający film jest bardzo przyjemny, ale na największą uwagę zasługuje dziwna sekwencja senna Joe Daltona, która jest wyśmienitą serią  hołdów wobec złotego okresu amerykańskiego musicalu (znów scena, która zanudzi dzieciaki). Choć film opiera się na humorze, w jego kolorystyce, jak i w klimacie, jest coś nieco ponurego… Jakby ktoś umarł… No, cóż, trafione określenie, gdyż  Goscinny, którego zdążyłem z dziesięć razy zachwalić w tym artykule, umarł niewiele przed premierą… Mając to w czasie oglądania na uwadze, można powiedzieć, że film ten był jego ostatnim żartem, ale bardzo udanym, choć szkoda, bo kto wie, jakie jeszcze rewelacyjne dzieła zdążyłby zrobić… Warto też zaznaczyć,  że w wersji francuskiej podkłada on głos pod Jolly Jumpera.

Po sukcesie tego filmu prawa do Lucky Luke’a kupiła firma Hanna-Barbera, która w 1984 postanowiła wyprodukować serial animowany z jego przygodami. Nie podobało im się jednak, że cowboy pali (umówmy się, dobry przykład dla dzieciaków to nie jest) i nie dość, że pozbawili go papierosa w serialu, Morris musiał zrobić to samo w komiksie. Dla jednych była to mała zmiana, dla innych to było jakby Asteriks zgolił wąsy. Serial Hanny-Barbery, choć pomógł rozpowszechnić postać cowboya – u nas stał się dzięki niemu znany nim Egmont zaczął regularnie wydawać komiks – trzeba przyznać, że ostro wszystko uczynił infantylnym, stawiając wyłącznie na żarty robione pod najmłodsze dzieciaki. Nawet pies Rantanplan, który towarzyszył cowboyowi w prawie każdym odcinku (a nie, jak w komiksie, od czas do czasu), zrobił się naprawdę drażniącą postacią i scenarzyści niestety nie umieli przedstawić jego głupoty z należytym polotem. Fabuły niektórych historii także zmieniły się drastycznie, często wyrzucając wszystkie elementy, które czyniły je dobrymi… Poza serialem, Hanna-Barbera wyprodukowała także film animowany – w polskim tłumaczeniu „Dzielny szeryf Lucky Luke”, choć tytuł należałoby tłumaczyć „Ucieczka Daltonów” – jednak ciężko nazwać to filmem, a połączeniem trzech pierwszych odcinków z dodaniem kilku scen, by całość miała ręce i nogi.

By nie mieszać z błotem Hanny-Barbery kompletnie, chcę jednak zaznaczyć, że osobiście przypadła mi do gustu ich adaptacja albumu „Phil Defer”. Ich wersja (w odróżnieniu od większości odcinków) trzyma się wiernie oryginału, dodając wszystkiemu dosyć przyjemnej dynamiki, jednak w odróżnieniu od komiksu, gdzie na końcu Lucky Luke zabija w pojedynku tytułowego Phila (tak, początkowo w komiksach Lucky Luke zabijał swoich przeciwników, ale to historia na odrębny esej), a w późniejszej, ocenzurowanej wersji po prostu kaleczy w ramię, czyniąc zabijakę na resztę życia niezdolnym do używania broni, tu dochodzi do zabawnego zbiegu okoliczności, w wyniku którego obaj zostają przyjaciółmi…

Kolejny serial wyprodukowany był przez studio DIHR w 1991 roku i w odróżnieniu od Hanny-Barbery, większość odcinków bardzo wiernie oparte było na komiksie, co ciekawe, wykorzystując tylko fabuły, których Hanna-Barbera jeszcze nie ruszyła, ponadto wykorzystując tę samą czołówkę i ścieżkę dźwiękową z „Ballady Daltonów”. Choć serial definitywnie prezentował się lepiej od wcześniejszego i w odróżnieniu od obleganej przez poprawność polityczną Hanny-Barbery DIHR mógł sobie pozwolić na poruszanie wątków grabarzy, czy mniejszości narodowych, jak Meksykanie czy Chińczycy, niestety część gagów przeniesionych dosłownie z komiksu nie zawsze sprawdzała się na ekranie. W tym samym rok powstał serial aktorski, gdzie w rolę samotnego cowboya wcielił się Terence Hill.

Prawdziwą  ucztą dla fanów okazał się jednak dopiero powstały dziesięć lat później serial pod tytułem „Nowe przygody Lucky Luke”, wyprodukowany przez studio Xilam. Jego reżyserią zajął się Olivier Jean Marie (twórca kreskówki „Oggy i Karaluchy”). Choć odcinki opowiadały zupełnie nowe historie (co najwyżej powtarzały niektóre motywy), serial wyśmienicie sprawdził się w oddaniu ich klimatu oraz sprytnego humoru. Podobnie jak komiks, każdy odcinek kręci się wokół zupełnie innej tematyki związanej z Dzikim Zachodem. Nie obywa się bez „gości specjalnych” w postaci osobistości historycznych, jak bracia Lumiere, czy generała Custera (który, co ciekawe, pojawia się jako antagonista, opętany rządzą „wysłania Indian tam, skąd przybyli”).

Idąc za sukcesem serialu, twórcy postanowili spróbować produkcji całego filmu, co przyczyniło się do powstałego pod koniec  2007 roku „Tous a l’Ouest”… Po Polsku przetłumaczony on został na „Lucky Luke na Dzikim Zachodzie”… Ma to tyle samo sensu, co „Asterix w Galii”, ale hej!, polskim tłumaczom zdarzały się o wiele większe durnoty, jeśli o tą serię chodzi – w 2004 wyszła aktorska wersja koncentrująca się na wyłącznie na braciach Daltonach zatytułowana „Les Daltons”, o której nie wypowiem się więcej ponad to, że była po prostu żałosna od strony scenariuszowej, a w której postać Lucky Luke była wręcz epizodyczna… Nie przeszkodziło to polskim tłumaczom nazwać ten film po prostu „Lucky Luke” i tak go rozreklamować, podkreślając obowiązkowo, że głosu w dubbingu użycza mu Olaf Lubaszenko…

No, cóż. Tym razem w polskiej wersji głosem cowboya przemówił Cezary Pazura. Akcja zaczyna się w Nowym Yorku w 1980 roku, gdzie Daltonowie mają rozprawę z pewnym producentem sejfów imieniem Dalton, który… oskarża o zniesławienie? No, właśnie nie jest do końca wyjaśnione, o co chodzi, ale istotne jest to, że Lucky Luke ma w owej rozprawie wystąpić w roli świadka, a niepocieszeni spotkaniem bandyci uciekają i jak to mają w zwyczaju, pierwsze, co robią, to obrabiają wszystkie banki w mieście…

I tu napomnę o jednym z największych plusów filmu, a mianowicie o animacji!  Twórcy odwalili kawał świetnej roboty z researchem, gdyż XIX-wieczny Nowy York jest naszpikowany rozmaitymi detalami i odwołaniami do epoki (od przeróżnych plakatów, malowideł i szyldów w tle, po ciekawe wykorzystanie różnych miejsc, czy odwołanie do filmu „Podróż na księżyc” Meliesa), a cała sekwencja pościgu jest po prostu przekomiczna.

Koniec końców, bracia Daltonowie zostają złapani przez Lucky Luke’a i wydaje się, że kolejna przygoda skończona, gdy oto samotny cowboy wpada na grupę imigrantów z Europy, którzy proszą go o wsparcie w przebyciu bardzo niebezpiecznej wyprawy do Californii. Cowboy się zgadza, co jest na rękę Daltonom, którzy ukryli swój łup w jednym z wozów, a ponieważ mają być zabrani wraz z karawaną i odstawieni po drodze do więzienia, będą mieli szansę na odzyskanie. Jak to niestety bywa wyprawa nie zapowiada się na łatwą, gdyż pewnemu niegodziwcowi imieniem (w polskiej wersji) Złotko na rękę jest, by podróżnicy nie dotarli do celu i wraz ze swoim adwokatem spiskują ile wlezie, a wyprawa prowadzi przez terytorium pewnego spragnionego skalpów bladych twarzy indiańskiego wodza…

Intryga filmu jest dosyć prosta i tak naprawdę jest pretekstem, by wrzucić całą masę cudacznych postaci w jedno miejsce (w tym przypadku w karawanę) i niech każda robi coś zabawnego przez półtorej godziny filmu… Joe Dalton ma ciągłe ataki szału, pies Rantanplan (w Polskim dubbingu – ech – Nietenteges)  popisuje się głupotą, koń Lucky Luke’a „podbija” do klaczy, a Złotko niczym kojot ze „Strusia Pędziwiatra i Willy’ego Kojota” nieudolnie usiłuje spowolnić karawanę całą masą planów, które obracają się przeciw jego osobie… Wszystko fajnie, ale w pewnym momencie robi się to po prostu nieco monotonne. Znów brakuje jakiegoś większego wyzwania dla Luka, bo ani głupawi Daltonowie, ani Indianie, ani pechowy Złotko, nawet na chwilę nie wydają się stanowić dla niego zagrożenia.

Z jednej strony mamy sporą dawkę humoru wynikającego z przesadnie absurdalnych reakcji postaci (typowy dla kreskówek „Ren i Stimpy” czy „Ed, Edd i Eddy”), z drugiej całą lawinę typowo slapstickowych gagów… I niestety, tu kolejna wada, gdyż pada sporo naprawdę oklepanych w kreskówkach motywów – ktoś zapala zapałkę i zauważa, że jest w składzie z dynamitem, Lucky Luke strzela w krokodyla i ten zamienia się w walizkę…  Z kolei powiew świeżości można odczuć, jeśli o komiczne przedstawienie świata Dzikiego Zachodu. Sygnały dymne puszczane przez Indian w filmie zawierają symbol „@”, a przy ognisku kolejno przylepiają sobie „nikotynowy plaster pokoju”.

Mimo wszystko skłamałbym, gdybym nie powiedział, że film nie zostawia bardzo przyjemnego wrażenia. Jest jak jazda bez trzymanki bombardująca humorem i całą masą przyjemnych dla oka widoków…

Na zakończenie pragnę zakończyć pytaniem: „Co dalej?” No, cóż – już wiadomo! Studio Xilam wypuściło właśnie kolejny serial animowany, tym razem koncentrujący się wyłącznie na Daltonach… I tu niestety moja wiedza się kończy, gdyż nie licząc kilku promocyjnych rysunków na internecie, nie ma żadnych większych informacji, nie mówiąc już nawet o klipach na You-Tube… Jakkolwiek by nie padtzreć, Lucky Luke i towarzyszące mu postacie będą zawsze cieszyć się dużym uznaniem wśród fanów i czeka nas jeszcze nie jedna dobra bądź słaba adaptacja jego przygód.

Maciek Kur