KOMIKS JAKO ŚMIERTELNA CHOROBA PRZENOSZONA DROGĄ OBRAZKOWĄ

WIELKIE WYBUCHY, KOMIKSY, HAWKINGI I MROCZKI


Nie wiem, skąd wziął się pomysł, aby pozwolić mi na twórczą ekspresję w postaci kazetowych felietonów o komiksach, bo jestem człowiekiem uwielbiającym dygresje. Opowiadam o czymś, łapię na chwilkę falę płynnej narracji, ale zaraz gubię się w gąszczu myśli i dopowiedzeń, które niezwłocznie muszę przedstawić. Dzisiaj na przykład nie napiszę ani słowa o rodzimym rynku komiksowym (bo na pewno nie zrobię tego lepiej niż jakiś bloger, który osobiście zna polskich twórców, a nawet wódkę z nimi pija), większych i mniejszych konwentach, na których – moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina – znowu nie byłem; nie przybliżę sylwetki rysownika, nie zarekomenduję kolejnego genialnego komiksu genialnego twórcy… Napiszę o amerykańskich serialach i lifestyle’u.

Trwają wakacje, więc mam czas, aby obejrzeć kilka „tasiemców”. Telewizji nie oglądam, więc pożyczone od znajomych płyty DVD to jedyny sposób, aby zapoznać się z niektórymi tytułami. Trzy sezony takiego „The Big Bang Theory”, nie wiedząc czemu – koślawo przetłumaczonego u nas na „Teorię wielkiego podrywu”, obejrzałem w ciągu dwóch tygodni. Nie jest to w sumie żaden wyczyn – wszak odcinki trwają po 25 minut. Nie będę streszczał fabuły, jednak warto wiedzieć, że jest to amerykański sitcom dla specyficznego targetu, czyli miłośników SF, komiksów i (sic!) fizyki teoretycznej. To, że głównymi bohaterami są fizycy mający minimum 170 IQ, nie przeszkadza w odbiorze, a nawet łaskocze próżność widza takiego jak ja, ponieważ przyjemnie jest, kiedy uda się zrozumieć skecz teoretycznie skierowany do ludzi mających prace Stephena Hawkinga w małym paluszku. Ale miało być o komiksach, prawda? Już się robi.

No właśnie – „The Big Bang Theory” jest poniekąd o komiksach, które nie tylko objawiają się jako hobbystyczny element mikrowszechświata kujonów (choć bardziej pasowałoby tutaj słowo geeków, które ma nieco odmienne konotacje niż odpowiednik polski), ale również jako specyficzny lifestyle. Jedna z postaci, ekscentryczny Sheldon, w każdym odcinku dumnie prezentuje koszulkę z motywem DC Comics bądź Marvela, a jakież było moje zdziwienie, kiedy w czasie lanternowego eventu „The Blackest Night” nosił na przemian koszulki z kolorem i logo dziewięciu występujących w crossoverze korpusów. Gwarantuję: niejeden miłośnik DC w Polsce marzy, aby mieć takie wdzianka, nawet jeśli koledzy nie będą rozumieli intertekstualnej aluzji, a dziewczyny na ulicy pomyślą, że fikuśne grafiki na naszej piersi to symbole jakiejś organizacji progejowskiej. Tak właśnie wygląda styl życia wielu amerykańskich nastolatków – świat marzeń i zainteresowań, którymi należy się pochwalić, aby uwierzyć w swoją wyjątkowość.

Nie mam zamiaru porównywać naszych fanów i „fandomu” do tego, co można zobaczyć w San Diego na Comic-Conie, bo wiadomo – jakie możliwości, takie konwenty. Przyjmijmy, że jest dobrze, a na pewno (?) będzie lepiej. Warto jednak zastanowić się, jak w polskich serialach telewizyjnych przedstawiana jest młodzież. W tendencyjnej krytyce popkultury padają zarzuty, że amerykańskie filmy skierowane do nastolatków ukazują uproszczony, banalny świat, więc porównajmy zachodnie fabuły z rodzimymi. Widział ktoś w „Na Wspólnej” siedzącą wokół gry planszowej młodzież, która, dla odmiany, grzeszy inteligentnym wyrazem twarz? Przyjrzyjmy się takiemu „M jak miłość” – czy na półce „Mroczków” czy jakiejkolwiek cycatej, koniecznie studiującej bohaterki dumnie stoi książka lub chociażby komiks? Co te pionki oglądają, co czytają, o czym dyskutują, jeśli akurat nie muszą realizować „skryptu” mającego nieco popchnąć do przodu nudną jak flaki z olejem fabułę? Nie wiadomo. Natomiast w większości seriali amerykańskich znajdzie się miejsce dla seksownej czirliderki, pryszczatego kujona, neurotycznego artysty, a zdarzają się nawet interesujące kontaminacje: pryszczata czirliderka, seksowny artysta, i tak dalej. Można powiedzieć, że polskie filmy oddają nudną rzeczywistość, ale ja w czasach liceum przyjaźniłem się z miłośniczką „Vampire: The Masquerade” i czasami uczestniczyłem w spotkaniach nałogowych fantastów. Było różnorodnie, było zabawnie, słowem: koloryt zwany życiem. Próżno szukać owego kolorytu w polskiej telewizji.

Postanowiłem, że spędzę kilka tygodni wakacji czytając „Savage Dragon”, dumnie nosząc na zmianę przepocone koszulki z Supermanem i oglądając „Entourage” (notabene – serial o kulisach amerykańskiego showbiznesu, w którym kilkadziesiąt odcinków skupia się na fikcyjnej ekranizacji „Aquamana” w reżyserii Jamesa Camerona – polecam). Bo taki jest mój lifestyle. Bo to mnie odróżnia od nich. Tych, tych… „Mroczków” go mać.

Jakub Koisz

Jakub Koisz. 1986. Absolwent polonistyki i kulturoznawstwa. Nie zna filmów Zanussiego, ale zna komedie Kevina Smitha. Nie napisze słowa o Prusie, ale z chęcią zacytuje Bukowskiego. Lubi komiksy i cheeseburgery.