LUCYFER: DWORCE CISZY
Załoganci „Naglfara”, okrętu z paznokci umarlaków, mkną ku Dworcom Ciszy, rozległej sferze równoległej do naszej, gdzieś pomiędzy niebem, a piekłem. Powierzona im misja do łatwych z pewnością nie należy, bowiem pośród miriadów zamieszkujących tam istot, muszą odzyskać duszę Elaine Belloc, wyjątkowej nastolatki, u której niegdysiejszy pierwszy wśród archaniołów zaciągnął dług wdzięczności.
Na niniejszej kanwie Mike Carey snuje dalszy ciąg komiksowego eposu z Lucyferem w roli głównej. Choć tytułowego bohatera jest tu jakby nieco mniej niż w poprzednim tomie („Inferno”), to jednak scenarzysta skutecznie nie pozwala nam o nim zapomnieć, przeplatając główny tok fabuły poczynaniami rzeczonego w towarzystwie swego pobratymcy Michała. Do „brudnej roboty” – odnalezienia brutalnie zamordowanej Elaine – tytułowy bohater cyklu „angażuje” między innymi znane z wcześniejszych tomów Mazikeen, Jill Presto oraz debiutanta w pod-uniwersum „Gwiazdy Zarannej” Bergelmira, przyrodniego brata znanego ze skandynawskich mitów Lokiego. I to właśnie im dane jest przemierzyć przestrzenie tytułowych „Dworców…”, napotykając na swej drodze resztki zbuntowanej anielskiej armii, tudzież hipotetyczne, odrzucone wersje wszechświatów. W miedzy czasie pomiędzy uczestnikami nietypowej peregrynacji dochodzi do interakcji, często o bardzo zażyłym charakterze. Równolegle Lucyfer i Michał przenikają odmęty boskiego umysłu w poszukiwaniu odpowiedzi, które przewartościują postawę jednego z nich; drugiego zaś utwierdzą w raz powziętych postanowieniach. Przy tej okazji nie braknie licznych zwrotów akcji, spektakularnych konfrontacji oraz poczucia obserwowania przemyślanego ciągu wydarzeń wiodących do ściśle określonego finału.
W zestawieniu z poprzednią, pełną umiejętnie stopniowanego napięcia odsłoną przypadków „Gwiazdy Zarannej”, „Dworce Ciszy” ustępują nieco „Inferno”. Zbyt wiele tu ogranych i chwilami aż nazbyt przewidywalnych rozwiązań fabularnych, co tym bardziej jest rozczarowujące, że druga połowa drugiego ze wspomnianych tomów sprawiała wrażenie preludium do autentycznie unikalnej opowieści. Tymczasem scenarzysta cyklu zaserwował nam typową opowieść drogi z mało wyszukanymi przeszkodami na szlaku głównych bohaterów, aczkolwiek uczciwie trzeba przyznać, że zamysł zawieszonych w eterze „odrzuconych wszechświatów/aktów stworzenia” nosi w sobie znamiona ciekawej wariacji na temat hipotetycznego multiversum. Również postać lubującej się w aż nazbyt ekstrawaganckiej dekoracji świetlnej Tsuki-Yomi to koncept przemawiający do wyobraźni i zapewne nie powstydziłby się go chociażby Clive Barker. Stąd też, pomimo że trudno wyzbyć się wrażenia, iż Mike Carey wpadł we własne sidła, rozpisując opowieść nie w pełni adekwatną jakościowo wobec bardzo udanego jej wstępu, jednocześnie jakość literacka „Dworców…” nie spada poniżej więcej niż dobrego poziomu, do którego rzeczony pisarz zdążył przyzwyczaić czytelników powierzanych mu serii. Dlatego też nawet, jeśli nie wszystkie „segmenty” sagi o zbuntowanym archaniele lokują się na pozycji wybitnych fabuł, dla czytelników zainteresowanych tematyką nasyconą quasi-teologicznymi wątkami pozostają świetnym czytadłem z często odkrywczymi rozwiązaniami fabularnymi, generującymi w odbiorcach cyklu mnóstwo frajdy.
Jeżeli istotnie uznamy, że „Dworce Ciszy” ustępują nieco poprzedniemu tomowi, to jednak cechuje je niemal całkowite wyzbycie się balastu mitologii Władcy Snów. Poza Lucyferem, niemal cała reszta postaci to plon wyobraźni Careya, któremu – co tu kryć – powierzono arcytrudne zadanie, bowiem jakim sposobem osiągnąć pułap geniuszu przejawiający się w cyklu „Sandman”? O chęć zmierzenia się z tego typu wyzwaniem wypadałoby posądzić co najwyżej wyzbytego samokrytycyzmu pyszałka, do którego grona raczej trudno zaliczyć scenarzystę „Lucyfera”(a przynajmniej tak można wnioskować z lektury licznych wywiadów z tym twórcą). Dlatego też cieszy dostrzegalna wraz z kolejnymi tomami tendencja do oddalania się Lucyfera od „macierzystego gruntu” rodem z „Sandmana” na rzecz zupełnie nowych sfer w niczym niepowiązanych ze Śnieniem. Carey konsekwentnie tworzy swoje własne „poletko”, na którym zarówno on, tytułowy bohater serii, jak i reszta zaistniałych tu postaci zdaje się czuć całkiem nieźle, choć ze względu na natłok „atrakcji” nie zawsze pewnie (zresztą ku ucieszę nas, czytelników)… Równocześnie cieszy brak pójścia na łatwiznę poprzez sięganie po koniunkturalne obrazoburstwo, jakim regularnie raczy nas między innymi Garth Ennis.
Warstwa graficzna to – podobnie jak w przypadku poprzednich wydań zbiorczych – dzieło zbiorowe aż czterech rysowników. Różnice w ujmowaniu świat przedstawionego nie są znaczne, co sprawia, że lektura całości przebiega bez wizualnego dysonansu, jaki towarzyszył niekiedy wertowaniu między innymi często wspominanego cyklu o Władcy Snów. Tło tradycyjnie, zapewne przede wszystkim z braku czasu, traktowane jest umownie. Modulacja mimiki bohaterów budzi niestety nieco zastrzeżeń, zdradzając braki umiejętności rysunkowych zaangażowanych twórców. Mimo wszystko obecne rysunki przyczyniają się do wytworzenia unikalnego klimatu niniejszej serii. Chociaż nieco mroczniejsza kolorystyka (na przykład w wykonaniu Guya Majora) być może nieco trafniej wpisywałaby się w wymowę „Lucyfera”.
Okładki serii od momentu jej zaistnienia stanowiły mocniejsza jej stronę. I tak jest również w tym wydaniu zbiorczym, ze szczególnym uwzględnieniem okładek zdobiących pierwotnie trzydziesty siódmy, trzydziesty dziewiąty, a zwłaszcza czterdzisty epizod perypetii Lucyfera. Odpowiedzialny za ich sporządzenie Christopher Moeller zasłynął w pierwszym rzędzie ilustracjami tworzonymi na potrzeby między innymi wydawnictwa Dark Horse. Współpraca przy cyklu o „Gwieździe Zarannej” potwierdziła jego status twórcy o znakomitym warsztacie malarskim, przy równoczesnym talencie do komponowania wyróżniających się wizualnie okładek.
Pomimo być może nie w pełni uzasadnionego odczucia delikatnej „obniżki lotów” upadłego anioła, z pewnością warto przekonać się, w jakim kierunku poszybuje on dalej. Tym bardziej, że całość zdaje się sukcesywnie nabierać przysłowiowych rumieńców.
Przemysław Mazur
„Lucyfer: Dworce Ciszy”
Tytuł oryginału: „Lucifer: Mansions of the Silence”
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston i David Hahn
Kolory: Daniel Vozzo
Okładki: Christopher Moeller
Tłumaczenie z języka angielskiego: Paulina Braiter
Wydawca oryginału: DC Comics
Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
Data wydania oryginału: 08.2004
Data wydania wersji polskiej: 08.2010
Objętość: 144 strony
Format: 170 x 260 mm
Oprawa: miękka
Papier: offsetowy
Druk: kolorowy
Dystrybucja: księgarnie
Cena: 49,90 zł