SMACZNEGO, ASTERIKSIE!


Nie tak dawno przeczytałem kilka artykułów poświęconych temu, jak Francuzów zbulwersował widok rysunku promocyjnego, przedstawiającego Asteriksa i jego towarzyszy zajadających się hamburgerami w McDonaldzie. Uczucia wywołuje to mieszane, jednak po dłuższych rozważaniach muszę stwierdzić, że okrzyki oburzeń są nie tylko uzasadnione, ale że jest to punkt, w którym seria o galijskim wojowniku dobiegła końca.

W moim sercu „Asteriks” na zawsze pozostanie jedną z najlepszych komiksowych serii w historii. To komiks, którym zaczytywałem się jako dzieciak – bo śmieszne gierki słowne, bo przygody, bo dużo się z Rzymianami leją, bo barda krępują, a niech lepiej nikt nie wspomina o rybach albo o tuszy Obeliksa (swoją drogą, jak byłem mały, zawsze miałem manię liczenia, ile razy w danym albumie padło: „Ale głupi ci Rzymianie!”). Gdy spojrzałem na poszczególne „Asteriksy”, dziesięć lat później nie były już tak śmiesznie jak dawniej… Okazały się jeszcze śmieszniejsze! Na nowo odkryłem całe mrowie satyry, dwuznacznych komentarzy i ironii, której siłą rzeczy nie mogłem wyłapać wcześniej, kiedy jeszcze za mało znałem świat, by należycie zinterpretować przedstawiane wydarzenia. Żarty w „Asteriksie” były dla dorosłych, ale nie dlatego, że były wulgarne, a dlatego, że po prostu wymagają pewnego poziomu wiedzy i inteligencji, aby je właściwie zinterpretować lub nawet zauważyć.

W pewnym artykule wytykającym różnice między „Kajkiem i Kokoszem” a „Asteriksem” wyczytałem, że humor w tym pierwszym jest regionalny, zaś w drugim uniwersalny. Otóż w wersji francuskiej „Asteriks” jest równie „regionalny” (jeśli nie bardziej), co przygody słowiańskich wojów. Komiks nie tylko ukazywał historię francuskich pradziadów, ale przeplatał w treści alegorie i aluzje do aktualnej sytuacji Francji (twórcy okazyjnie nawiązywali między innymi do Napoleona czy generała De Gaulle’a), w mieszkańcach małej osady dopatrywano się swoich narodowych wad i zalet, a rzymska okupacja była niczym innym, jak metaforą na próbujące zalać naród zagraniczne wpływy (delikatnie mówiąc, wielu ludzi bardziej widziało w nich Amerykanów niż Włochów). Goscinny srodze krytykował kapitalizm. Historie, takie jak „Obeliks i spółka” czy „Osiedle bogów”, są niczym przestrogi mówiące, by nie dawać się mamić tym, co oferuje zagranica – „pozostańmy swojscy”. Mimo tego komiks posiadał tak obfitą dawkę uniwersalnego humoru i uroku, że spokojnie odnosił sukces w większości krajów, gdzie został publikowany.

Zapewne nie muszę już tłumaczyć, czemu akurat widok Asteriksa w restauracji McDonald’s wzbudził takie oburzenie (choć prawdę mówiąc Asteriks wykorzystywany był już w promocjach McDonald’s dużo wcześniej – pomijam zabawki dodawane do zestawów Happy Meal z okazji premiery filmu „Asteriks na Igrzyskach”, ale jakieś pięć-sześć lat temu wyraźnie pamiętam reklamę telewizyjną z udziałem uniwersum Asteriksa na jakimś niemieckim kanale). Nie zgodzę się co prawda z opinią, żeby Asteriks wyprawą po hamburgery zatracił swoje ideały, dając się „kapitalistycznym diabłom”, gdyż zrobił to dawno – od figurek w „Kinder niespodziance”, po cały park rozrywki – stając się dla twórców drukarką pieniędzy, niewiele gorszą niż Myszka Miki, choć w odróżnieniu od niej ma na koncie raptem trzydzieści cztery komiksy, więc fenomen jego postaci o wiele bardziej wypadałoby przyrównać do „zaledwie” siedmioczęściowego Harry’ego Pottera. Szczerze, nie widzę tutaj problemu – im więcej produktów z wizerunkiem bohatera, tym bardziej podkreślone jest, w jak dużą sławę obrósł.

Dla wielu seria umarła już dawno – wraz ze śmiercią Rene Goscinnego – i albumy, które wyszły spod pióra Uderzo przyrównywane bywają do prequeli pierwszej trylogii „Gwiezdnych Wojen”. Z drugim stwierdzeniem nie zgadzam się jeszcze bardziej, niż z pierwszym. Zawsze lubiłem „Asteriksy”, które napisał rysownik serii. Jasne – do poziomu tych pierwszych było im daleko, a tu i ówdzie zdarzyło się autorowi wrzucić coś z zupełnie „innej bajki” (miał zdecydowanie bardziej „fantastyczne” podejście do świata), ale kreowane przezeń fabuły wydawały się wierną kontynuacją serii i same w sobie – jako komiksy – były bardzo dobre.

Z drugiej strony wydaje mi się, że miałem zawsze trochę inne podejście niż większość fanów. Na przykład zawsze uważałem „Głęboki Rów” (powszechnie uważany za „dobry”) za jeden z najsłabszych Asteriksów. Może to kwestia tego, że powstał zaraz po „Asteriksie u Belgów” (ostatni tom Goscinnego), który zalicza się do moich ulubionych, niemniej historia koncentrowała się na zupełnie nowych postaciach, tak naprawdę nie dając starym bohaterom nic ciekawego do roboty. No i całości brakowało typowego kopa nadającego wszystkiemu odpowiedniego klimatu i dynamiki – swoją drogą nie było w nim też nic autentycznie zabawnego. Z kolei zawsze lubiłem album „Róża i Miecz” – wyborną satyrę na temat feminizmu. Podobnie rzecz się miała z „Asteriksem i Latraviatą”, który to album – choć intrygę miał prostą i nieco naciąganą (nie mówiąc już o pewnych ostrych błędach merytorycznych) – czytało się przyjemnie i sporo akcentów przypadło mi do gustu.

Niestety seria ostro posypała się wraz z wydaniem albumu „Kiedy niebo spada na głowę”. Pamiętam dobrze, jak Uderzo ogłosił, że zabiera się właśnie za nowego „Asteriksa”, a następnie pojawiły się pierwsze spekulacje wśród fanów: „O czym będzie? Kolejna wyprawa Asteriksa? Do jakiego państwa? Do Chin? Czy będzie dobry?” Oficjalna strona zdecydowanie wiedziała, kiedy zareagować. Przez ponad półtora(!) roku zasypywała fanów co rusz nowymi newsami o tym, jak przebiegają prace bądź rysunkami promocyjnymi, a apetyt niesłychanie ostrzyły w eści o tym, że autor pracował piętnaście miesięcy nad scenariuszem oraz wywiady, w których ogłaszał, że czuje, że to jego najlepszy „Asteriks”…

I co? I rozczarowanie! Nie dosyć, że fabuła sprawiała wrażenie kilkustronicowej historyjki rozciągniętej na siłę na czterdzieści cztery strony, to już szczytem profanacji, że kręciła się wokół spotkania Asteriksa z kosmitami. Jeśli myśleliście, że ma się to nijak do „Indiany Jonesa” – satyra, choć miała potencjał, mimo wszystko sprawiała wrażenie wymuszonej, a co gorsza… to już nie były te same postacie!

Świat Asteriksa wydał się nagle nieco sztuczny, ogłupiony i bez polotu. Charaktery bohaterów stały się pozbawione ikry, uproszczone, ograniczające każdego do tego, by do znudzenia powtarzał przypisane mu schematy i gagi. Autor nie dbał już o jakąkolwiek ciągłość – żona i dzieci Idefiksa z wcześniejszego albumu tajemniczo znikają, śpiew barda Kakofoniksa przestaje sprowadzać deszcz, a Obeliks – choć kilka historii wcześniej wreszcie miał okazję wypić magiczny napój i poznać straszliwe konsekwencje, jakie się z tym w jego przypadku wiążą – tu ciągle przynudza, że chce go spróbować. Uderzo już nawet nie próbuje robić (jak zwykle) wariacji na wykorzystanych wcześniej motywach, ale  powtarza je do znudzenia, co niestety wiernego fana kuje w oko. Tym bardziej  nie pomagają momenty, gdy jakaś postać bez większego powodu nagle rzuca nawiązaniem do wcześniejszej historii… Jest to irytujące.

Nie chcę się czepiać „Złotej księgi”, która nawet nie miała być „nową przygodą”, a zbiorem archiwalnych rysunków (te akurat wypadły wyśmienicie) powiązanych luźną narracją, ale niestety – pomijając „fajny wstępik” ukazujący Asteriksa i Obeliksa jako staruszków – poszczególne wstawki rażą tym, jak proste czy też symboliczne zrobiły się osobowości postaci. Że o humorze nie wspomnę. Najgorszej wypadła końcówka, w której Juliusz Cezar zniża się do najprymitywniejszego z planów pozbycia się Galów (zatrute wino?), zostając przy okazji przechytrzonym zagraniem jeszcze bardziej pozbawionym wyobraźni. Oto autor zaserwował nam na koniec toaletowy dowcip – pięknie.

Uderzo twierdzi, że to wcale nie koniec, albowiem chce wyznaczyć (czy nawet już wyznaczył) następcę, który przejmie pałeczkę w pisaniu dalszych albumów. Szczerze, nie widzę sensu. Czy tak ciężko zakończyć serię i pozostawić ją zamkniętą? Nowy autor, nawet z łudząco podobną kreską i łbem pełnym pomysłów, pomimo dobrych chęci, zawsze będzie kierował się własnymi upodobaniami i przekonaniami (podświadomie). Jasne – są fanatycy jak Don Rosa, którzy o niebo bardziej wolą kontynuować dzieje swoich bohaterów z dzieciństwa, niż tworzyć coś nowego. „Nie będę miał tych samych emocji pisząc o postaci, którą wymyśliłem w zeszłym tygodniu, co pisząc o tych, na których się chowałem” (cytat niedokładny, bo z pamięci, ale sens zachowany), powiedział amerykański grafik i – co tu kryć – idzie mu to znakomicie. Ale nie mówmy tu o Kaczorze Donaldzie, który zawsze miał na swych „usługach” tuziny różnych autorów z różnymi stylami – Asteriks miał dwóch autorów, później już tylko jednego.

Koniec końców, do „Asteriksów” nowych autorów będę podchodził jak do adaptacji filmowych. Czasem będą rewelacyjne, czasem będą to siódme wody po kisielu, jednak w mojej świadomości nigdy nie będą nowymi odsłonami serii, a „zaledwie” adaptacjami. Na nowe, „prawdziwe” przygody Galów nie ma co się łudzić, gdyż sam autor (z całym szacunkiem) nie tylko zatracił dawną lekkość pióra, pomysłowość i dowcip, ale ewidentnie już nie czuje tego, co sprawiało, że jego bohaterowie mieli swój urok. To, że „Asteriks” się skończył nie oznacza wcale, że umarł. Trzydzieści jeden albumów (nie liczę jednego z krótkimi historyjkami i dwóch, które skrytykowałem powyżej) pozostanie takimi, jakimi były dotychczas. Ciągle będą przyciągać kolejne pokolenia fanów… Chyba, że pan Uderzo faktycznie zabawi się w George’a Lucasa i postanowi na nowo narysować i zmodyfikować poszczególne albumy – co w pewnym stopniu miało miejsce niedawno z odświeżeniem kolorów i  z nowymi okładkami – ale na tyle gra w nim jeszcze dusza artysty, że wątpię, by się do tego posunął.

Maciek Kur