KRONIKI ATLANTYDY

O PRADAWNYM LĄDZIE RAZ JESZCZE

Prawdopodobnie próżno szukać w dziejach literatury utworów, które narobiły tyle zamieszania, co „Timajos” i „Kritias”, autorstwa pewnego ateńskiego teoretyka totalitaryzmu. Od momentu „premiery” wspomnianych dialogów upłynęło – bagatela – dwa i pół tysiąclecia, a mimo to wciąż nie przestają wzbudzać licznych emocji, przyczyniając się do zaciekłych sporów zarówno w gronie pracowników akademickich, jak i entuzjastów-amatorów zamierzchłej przeszłości.

W czym tkwi fenomen tych utworów? Odpowiedź można zawrzeć w jednym słowie: Atlantyda. To właśnie na ich stronnicach zawarto przekaz o mitycznym lądzie, który za sprawą gwałtownej katastrofy miał pogrążyć się w odmętach Oceanu Atlantyckiego jakieś dwanaście tysięcy lat temu. Bez względu na to, czy Platon zmyślił tę opowieść, czy też czerpał inspiracje z realnie zaistniałych wydarzeń (na przykład erupcji wulkanu na wyspie Therze), pewne jest, że zainspirował on całe pokolenia pisarzy, spod których piór wyszły parafrazy i rozwinięcia przekazu attyckiego filozofa. Autentyczny renesans zainteresowania Atlantydą miał jednak miejsce wraz z burzliwym rozwojem parareligijnych systemów pokroju teozofii i antropozofii, których inicjatorzy zwykli sięgać po motywy rodem z nielicznie zachowanych źródeł starożytnych. Odrebną sprawą jest zarówno ich model interpretacyjny, jak również korzystanie z przekazów – delikatnie rzecz ujmując – dyskusyjnych (na przykład zapisków duchów Atlantydów, sporządzonych za sprawą praktyk okultystycznych), dzięki którym zaskakująco łatwo przyjmowały one kuriozalną formułę. Pewnym jest natomiast, że motyw zaginionego lądu, zatopionego w skutek gwałtownego kataklizmu, na trwałe wpisał się w zbiorową świadomość osób zafascynowanych nie tylko starożytnością.

 

Hardy Atlantyda spod szyldu Marvela

 

W związku z powyższym nie dziwi okoliczność, że znalazł on swój refleks również w kulturze popularnej. O tym, skąd wywodzili się w mniemaniu Roberta Edwina Howarda Cymmeryjczycy doby hiperborejskiej, fanów fantasy zapewne nie trzeba uświadamiać. Podobnie z rodowodem niejakiego Elaka, zrodzonego w wyobraźni Henry’ego Kuttnera. A to tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej. Rzec jasna ów proces nie ominął również komiksu, stosunkowo prędko przenikając do tegoż medium. Motyw zaginionych podmorskich kultur był zbyt łakomym kąskiem dla twórców wspomnianego gatunku, którzy w obliczu ogromnego zapotrzebowania na awanturnicze fabuły o zabarwieniu superbohaterskim u schyłku lat trzydziestych, w pośpiechu wymyślali kolejne mniej lub bardziej udane parafrazy prekursorskiego pod tym względem Supermana. Do grona najwcześniej zaistniałych tego typu osobowości zaliczany jest Namor The Sub-Mariner, którego debiut planowany na kwiecień 1939 roku przesunął się o kilka miesięcy ze względu na wstrzymanie publikacji magazynu „Motion Picture Funnies Weekly”. Rychło jednak (w sierpniu) znalazł on miejsce w premierowym numerze wydawanego przez Timely Comics miesięcznika „Marvel Comics”. Hardy Namor prędko zyskał czytelniczą przychylność stając się jednym ze sztandarowych herosów wydawnictwa, które z czasem miało przerodzić się w rynkowego giganta znanego jako nomen omen Marvel Comics. Rzeczony osobnik zawdzięczał to nie tylko chimerycznemu usposobieniu i całkiem wprawnej jak na ówczesne standardy kresce Billa Everetta (znanego przede wszystkim ze zilustrowania premierowego epizodu przygód Daredevila), ale również intrygującej genezie, w myśl której był on potomkiem marynarza nazwiskiem McKenzie oraz mieszkanki morskich głębin, wywodzącej się z ludu Atlantydów. Dysponując nadnaturalnymi zdolnościami Namor dał się we znaki przede wszystkim armiom państw Osi (między innymi z upodobaniem podtapiał U-Booty), a okazjonalnie również innym mieszkańcom powierzchni, wobec których – jako reprezentant Atlantydy – zachowywał wiele rezerwy. Młodociani czytelnicy nie potrafili jednak wyzbyć się zachwytu, z entuzjazmem śledząc poczynania tej postaci. Namor przez długie lata z powodzeniem przyciągał kolejne pokolenia fanów i pomimo mało wyszukanego wizerunku (swoiste skrzyżowanie pływaka olimpijskiego ze znanymi ze „Star Treka” Wulkanitami) przetrwał aż do schyłku lat czterdziestych, kiedy to doszło do gwałtownego spadku zainteresowania superbohaterskimi magazynami. Powrócił jednak z komiksowego niebytu wraz z odrodzeniem tej konwencji, w 1968 doczekał się solowego tytułu, a jeszcze wcześniej częstych występów w niemal wszystkich ówczesnych tytułach Marvela, począwszy od „Fanatstic Four”, poprzez „Avengers” i „Incredible Hulka”. Pomimo upływu kolejnych dziesięcioleci, Namor wciąż sprawuje niepodzielne rządy nad marvelowskimi oceanami, a przy okazji nad wyobraźnią swych całkiem licznych fanów.

 

„Władca Siedmiu Mórz”

 

Znając te fakty, nic dziwnego, że ówczesny rynkowy lider na polu historyjek z udziałem superbohaterów, National Comics (czyli późniejsze DC), postarało się o własną postać, której rodowód powiązany był z mityczną Atlantydą. Stało się to za sprawą wyobraźni Morta Weisingera, który do spółki z ilustratorem Paulem Morrisem wykreował na łamach magazynu „More Fun Comics” (nr 73 z listopada 1941 roku) osobnika o imieniu Aquaman, znanego „w cywilu” jako Arthur Curry. Ojciec rzeczonego, znany oceanograf, podczas jednej z wypraw natknął się na ruiny rozległego, podwodnego miasta, które w jego mniemaniu stanowiło pozostałość niegdyś wyrafinowanej kultury Atlantydów. Dzięki wiedzy pozyskanej z odnalezionych zapisków zaginionej cywilizacji, przystosował on swego syna do życia pod wodą, co wiązało się również z licznymi nadnaturalnymi umiejętnościami. To dało początek jednemu z najpopularniejszych bohaterów uniwersum DC, który po dzień dzisiejszy doczekał się sześciu pełnowymiarowych serii, mnóstwa wydań specjalnych, gościnnych występów (między innymi na stronnicach „Justice League of America”, której to grupy był jednym z założycieli) oraz niezliczonej ilości fabuł, chociażby w „Showcase”, a zwłaszcza w „Adventure Comics”, którego to magazynu stanowił przez wiele lat (obok Superboya i Legionu Superbohaterów) niekwestionowaną gwiazdę.

W zależności od danego momentu dziejowego, w różnorodny sposób ukazywano początki Aquamana, jak również zamieszkiwane przezeń podmorskie uniwersum. Z czasem uczyniono go nie tyle spadkobiercą dawnej mądrości Atlantydów, co rodowitym mieszkańcem pradawnego lądu, a przy okazji również jego monarchą, noszącym dumny tytuł „Władcy Siedmiu Mórz” – zresztą obiekt kpin zarówno co bardziej złośliwych czytelników, nie szczególnie przepadających za trykocianą konwencją, jak również niektórych kolegów „po fachu” (między innymi należącego do Korpusu Zielonych Latarni Guya Gardnera, o czym można przekonać się polskim wydaniu „Supermana” z listopada 1996 roku). Niemniej, wraz z połową lat osiemdziesiątych minionego wieku dało się zauważyć chęć przewodzących wydawnictwu DC do gruntownego zmodernizowania wizerunku Aquamana z myślą o dojrzalszym, bardziej wymagającym czytelniku. Nie było to zresztą wówczas niczym wyjątkowym, bowiem swoistemu „liftingowi” zostały poddane nie tylko ikony tegoż uniwersum, pokroju Supermana czy Wonder Woman, ale też pomniejsi herosi, tacy jak Atom. W ich gronie znalazł się również wspomniany władca Atlantydy, któremu znakomity duet twórczy Neal Pozner/Craig Hamilton nadał nowatorski wizerunek z entuzjazmem przyjęty przez wielbicieli tej postaci. Mimo nadspodziewanie przychylnej recepcji czteroczęściowej mini-serii opublikowanej pomiędzy lutym a majem 1986 roku, która miała stanowić zaczątek pełnowymiarowego cyklu, z nie do końca jasnych dla nas przyczyn nie doczekała się planowanej kontynuacji. Jej produkcje wstrzymano, nad czym wypada szczerze ubolewać, bowiem wspomniana mini-seria prezentowała się bardzo zachęcająco, tak pod względem graficznym, jak i fabularnym. Przesycona mitologicznymi wątkami, elementami magii oraz ciekawie ujętymi osobowościami, miała nie małe szansę trwale i – co najistotniejsze – korzystnie odmienić nieco „zaśniedziałego” Aquamana, wprowadzając go do ścisłego grona pierwszoligowych postaci DC. Tak się jednak nie stało. Mimo to znalazło się stosowne ku temu remedium, które moglibyśmy streścić w dwóch słowach: Peter David.


Zapiski z otchłani Czasu i Oceanu

 

Tym, którzy darzą sentymentem „Sałatę Marvela”, mającą w zwyczaju pokrzykiwać „Hulk będzie bił!!!”, wzmiankowanego scenarzysty nie trzeba przedstawiać. Bo to właśnie on w toku lat osiemdziesiątych podjął się swoistego „przemeblowania” pod-uniwersum Bruce’a Bannera oraz jego kłopotliwego alter ego. Sceptykom trykocianej konwencji być może trudno w to uwierzyć, niemniej to za sprawą Petera Davida postać Hulka nabrała dotąd niespotykanej wielowymiarowości, co z zapałem docenili czytelnicy. Po dziś dzień rzeczony twórca niemal zgodnie uważany jest za autentycznego reformatora serii „Incredible Hulk”, dzięki czemu ów cykl zyskał wówczas status jednego z najchętniej nabywanych tytułów „Domu Pomysłów”. Autor wciąż zresztą nie traci znakomitej formy, czego dowodem są rozpisywane przezeń perypetie dowodzonej przez Madroxa drużyny X-Factor, korzystnie wyróżniającej się na tle obecnie mało porywającej oferty miesięczników z udziałem mutantów. Mimo, że ma on na koncie nie tylko liczne scenariusze do komiksów, ale też i pełnowymiarowe powieści, między innymi z uniwersum „Star Treka”, to jednak niezmiennie od lat za swe najbardziej udane dzieło uznaje mini-serię „Atlantis Chronicles”.

Ta składająca się z siedmiu epizodów fabuła osadzona jest – jakże by inaczej – na legendarnej Atlantydzie. Nie była to inicjatywa nowatorska, bowiem stanowiła przysłowiowe „pójście za ciosem” sukcesu, jaki odniósł John Byrne swym „World of Krypton” w 1988 roku (kontynuowanym w „World of Smallville” oraz „World of Metropolis”), w którym kluczową rolę odgrywał nie tyle Człowiek ze Stali, co bohater zbiorowy w postaci świata, z którego rzeczony się wywodził. Tym samym rozbudowano, uprawdopodobniono (o ile słowo to jest adekwatne do fabuł stricte fantastycznych) i co za tym idzie – uatrakcyjniono wizerunek Człowieka ze Stali, wpisując go w pełne rozmachu tło sięgające tysiące lat wstecz. Osławiony „Doctor Comics” również i na tym polu zyskał czytelniczy poklask. Nic zatem nie stało na przeszkodzie, by podobny zabieg zastosować wobec innych postaci DC Comics.

Zapowiadając realizację „Atlantis Chronicles” David nie krył się z zamiarem epickiego potraktowania dziejów tegoż zaginionego lądu. Stąd całość otwiera sekwencja retrospekcyjna, w której wspomniany zostaje niegdysiejszy, na pół mityczny władca Atlantydy, a zarazem znawca tajników magii, Arion (w latach osiemdziesiątych rzeczony „brylował” we własnym miesięczniku). Następnie tok opowieści przenosi nas do nieco bliższych realiów sprzed „zaledwie” dwunastu tysięcy lat, gdy częściowo zatopiona Atlantyda rządzona jest przez aż do przesady dobrodusznego monarchę o imieniu Orin (swoją drogą doskonale znanym wielbicielom perypetii Aquamana). Rzeczony zdaje się wręcz wzorcowym królem troskliwe dbającym o dobro poddanych. Mimo to, wbrew pozornej stabilizacji, jego władztwo zdaje się trawić stagnacja, a zarazem poczucie schyłkowości. Tym bardziej, że jego zaznajomiony z sekretami mrocznych kultów brat Shalako cieszy się uznaniem licznej części populacji Atlantydy. Równocześnie mieszkańcy wyspy regularnie muszą powstrzymywać napór coraz bezczelniej poczynających sobie koczowników. Zawansowana technologia, do spółki z dzielnością zastępów Orina, jak również magią jego brata, robi swoje. Niemniej prawdziwe zagrożenie nadciąga nie z górzystych kresów Atlantydy, lecz z przestrzeni kosmicznej, w postaci nieubłaganie zbliżającej się asteroidy. Niestety mało kto skłania się ku ostrzeżeniom astronoma Rajara. Katastrofa nadchodzi nieubłaganie…


Podmorskie królestwo

 

Całość tej sagi rozgrywa się w przeciągu kilku tysiącleci utrwalonych przez kronikarzy atlantydzkich władców. Bowiem dzięki udatnemu „mariażowi” technologii i magii, mieszkańcom zatopionego kontynentu nie tylko udało się przetrwać w głębinach oceanu, ale też kultywować swą wyrafinowaną kulturę, dostosowując się do życia w nowym środowisku. Niestety machinacje zarówno Shalako, jak i jego syna Dardanusa, parających się mroczną magią bóstw o podejrzanej proweniencji, przyczyniają się do podziału podmorskiej populacji na dwa plemiona – Atlantydów i Tritonian (czym zresztą David całkiem przekonująco wyjaśnił różnice w anatomii mieszkańców głębin), zażartego konfliktu pomiędzy nimi oraz późniejszych kierunków rozwoju Atlantydy, która z czasem wydała jednego z najbardziej żywotnych herosów uniwersum DC. Jako, że niniejszy tytuł z założenia ma charakter dworskiej kroniki, stąd właśnie według tegoż klucza poprowadził swą fabułę Peter David, a na przełomowe momenty w dziejach mitycznej cywilizacji spoglądamy z perspektywy rodziny panującej. „Zwykli” Atlantydzi zostają zepchnięci na dalszy plan, co nie oznacza, że stopień złożoności tej opowieści ogranicza się jedynie do kilku postaci. Na przestrzeni kolejnych lat pojawia się miejsce także dla przedstawicieli następnych generacji, jak chociażby długo wypatrywana potomkini Orina, Cora, czy jej syn z nieprawego łoża, Kordax. Pod tym względem znamiennym jest zwłaszcza schyłek piątego epizodu, gdy odlegli potomkowie Atlantydów uświadamiają sobie, że na lądach ponad powierzchnią oceanu z powodzeniem rozwijają się cywilizacje, o których ci nie mieli wcześniej pojęcia. W tym zresztą momencie rozpoczyna się najbardziej emocjonująca część tej mini-serii, pełna epickiego rozmachu, a przy okazji nawiązań do znanych z egipskich (zwłaszcza z doby panowania Ramzesa III) i hetyckich przekazów o inwazji tak zwanych „Ludów Morza”. Nawet charakterystyczne nakrycia głowy podmorskich wojowników wzorowane są na szyszakach Filistynów, których plemiona rekrutowały się właśnie z wspomnianych najeźdźców. Cieszą również wysiłki scenarzysty na rzecz zasygnalizowania przynajmniej niektórych elementów obyczajowości Atlantyków, jak na przykład rytuał inicjacyjny młodych przedstawicieli arystokracji rodowej. W tlę da się zresztą dostrzec nieco więcej podobnych motywów.

Mimochodem pojawia się również ateński reformator Solon, któremu Platon przypisywał pozyskanie od kapłanów egipskiego Sais informacji na temat Atlantydy. Zgrabne wkomponowanie tegoż wątku w tok fabuły dodatkowo przyczynia się do wytworzenia udanego klimatu mini-serii. To odczucie pogłębia zawarty od trzeciego epizodu wywiad (jakoby pochodzący ze specjalistycznego czasopisma „Journal of Archeological Myth”) z parającym się antyczną papirologią, a przy okazji i archeologią profesorem R.K. Simpsonem. To właśnie on odnalazł i przetłumaczył zapiski kronikarzy starożytnej Atlantydy, jak również wspomógł Petera Davida i Estebana Maroto przy ich adaptowaniu na język komiksu. Bez względu na to, czy ktokolwiek nabrał się na całkiem zgrabnie ujęte dygresje, między innymi na temat religii zatopionej cywilizacji (jak zwykle w ujęciu atlantologicznym praźródła większości starożytnych mitologii), wypada uznać ów zabieg scenarzysty za bardzo udany.

Mankamentem całości może wydawać się nieprzekonujący chwilami wizerunek przynajmniej niektórych z zaistniałych tu postaci. Dotyczy to zwłaszcza aż do bólu szlachetnego Orina, którego patetyczne kwestie niejednokrotnie wzbudzają odczucie braku autentyzmu, a co za tym idzie czyni je mało przekonującymi. Osobnik tego sortu prawdopodobnie nie zdołałby zbyt długo utrzymać tronu. Tymczasem rzeczony panuje przez długie dziesięciolecia. Podobnie niektóre zachowania Dardanusa jak również irracjonalny pęd Honsu do konfrontacji z mieszkańcami powierzchni zdają się nie w pełni przemyślane. Bezpośredni protoplasta Aquamana imieniem Atlan (zresztą pomijając archaiczny ubiór do złudzenia go przypominający) również jawi się jako postać ze znacznym, aczkolwiek niewykorzystanym potencjałem. Zarzuty te możemy jednak usprawiedliwić epickim charakterem tej opowieści. Bo w gruncie rzeczy mamy do czynienia z eposem ukazującym istotny okres dziejowy w długiej historii Atlantydy. To zaistniałe właśnie wówczas wydarzenia zdecydowały o wizerunku tej krainy znanej z kart miesięczników z udziałem „Władcy Siedmiu Mórz”.

Autor oprawy graficznej „Artlantis Chronicles” to temat rozległy sam w sobie. Pochodzący z Hiszpanii Maroto reprezentuje wszystkie najlepsze cechy klasycznej szkoły rysunku realistycznego. Brak tu miejsca na błędy rysunkowe, anatomiczne, czy perspektywiczne. Pod tym względem pracujący między innymi nad cyklami z udziałem bohaterów epoki hiperborejskiej (Conana i Red Sonji) Iberyjczyk osiągnął perfekcje. Znakomicie wypadają również w jego ujeciu urodziwe kobiety. Szczególnie udanie prezentują się zwłaszcza całostronicowe kadry w epizodzie szóstym, ukazujące konfrontacje zagonów Honsu z wczesnymi Celtami (tudzież przedstawicielami ludów staroeuropejskich) oraz Hetytami. Na swój sposób to bardzo udany komiks „historyczny” (cudzysłów nieprzypadkowy). Na około dwustu osiemdziesięciu planszach stylistyka Maroto nie tyle ewoluuje, co ulega modulacji w zależności od scenografii i danego okresu historycznego. Stąd skoncentrowana na podbojach Atlantyda doby Honsu i Atlanu tylko w zarysie przypomina ów świat z wczesnych lat panowania Orina, gdy znajdowała się jeszcze ponad powierzchnią oceanu. Przejawia się to chociażby w odmiennej architekturze, strojach, broni, czy wytworach rzemiosła artystycznego. Trudno wyobrazić sobie niniejszą fabułę ujętą w stylistykę odmienną niż archaizująca kreska Maroto. Chyba, że roli ilustratora zastąpiłby go Ernie Chan (również znany z rozrysowywania perypetii Conana), tudzież Nestor Redondo – obaj celujący w podobnej manierze graficznej.

W końcowym podsumowaniu ów tytuł jawi się jako wyjątkowo udana fabuła spod znaku przesyconego zmodyfikowanymi mitami fantasy, nawiązującym do najlepszych tradycji tego gatunku z lat trzydziestych minionego wieku. Gdyby nie zawarta w ostatnim epizodzie wzmianka o narodzinach Arthura, przyszłego Aquamana, prawdopodobnie mało kto byłby w stanie domyślić się, że ma do czynienia z komiksem wyrosłym na tradycji superbohaterskiej. Tak pod względem treści, jak i stylistyki graficznej, znacznie bliżej tej opowieści do swego czasu publikowanych przez First Comics tytułów, takich jak „Hawkmoon” (zresztą opartego na prozie Michaela Moorcocka, który – jak wiadomo – również z lubością eksploatował wątki „atlantologiczne”). Stąd „Atlantis Chronicles” z powodzeniem mogłoby znaleźć się na liście lektur osób wrażo ustosunkowanych wobec mięśniaków w trykotach. Jak do tej pory ów tytuł nie doczekał się wydania zbiorczego i raczej trudno wypatrywać podobnej reedycji. Nie ma jednak większego problemu z jego skompletowaniem za pośrednictwem zagranicznych serwisów aukcyjnych i to za stosunkowo niewielką sumę.

Przemysław Mazur

„Atlantis Chronicles” #1-7
Scenariusz: Peter David
Ilustracje i okładki: Esteban Maroto
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: 03-09.1990
Oprawa: miękka
Format: 17 x 26 cm
Druk: kolor
Liczba stron: 48 x 7
Cena: $2,95 x 7