AMERYKAŃSKI SPLENDOR (FILM)


Śmiem wątpić, że walorem kina biograficznego jest dążenie do odkrywania pełnego obrazu postaci. Wątpię nie tylko dlatego, że nie ma czegoś takiego jak esencja człowieka, którą można przedstawić za pomocą jakiegoś medium, lecz również dlatego, że większość prób sporządzenia biografii z góry wymaga subiektywnego filtrowania faktów. Gorzej, kiedy w tym procesie biorą górę emocje (na przykład tak zrobiony był „The Doors” Stone’a, dwugodzinna podróż do wnętrza umysłu Morrisona, a raczej – wnętrza umysłu reżysera, który po swojemu postrzegał muzyka). Prawa rynku są niestety brutalne; jeśli oglądamy kino biograficzne, zwykle wybieramy dzieła o artystach nam znanych, często nawet gloryfikowanych, więc scenarzyści i reżyserzy muszą podtrzymywać nasz obraz. Próżno więc szukać niekonwencjonalnych biografii w oskarowych – czy też ogólniej: „festiwalowych” – filmach: w „Totalnym zaćmieniu” Agnieszki Holland więcej się mówi o homoseksualizmie i piciu absyntu niż o roli, jaką Verlaine i Rimbaud odegrali w rodzącym się nurcie symbolizmu. W „Capote” nudzimy się, widząc jak nieporadny, otyły pisarz robi to, co wiemy o nim od dawna – wykorzystuje plotki i nieszczęścia, aby potem umieścić je w swoich powieściach. Jim Morrison oczywiście w filmie Stone’a ćpa i spółkuje przez większość czasu ekranowego…


Our Cancer Year and Our Movie Year

Ale nie wszystkie festiwale działają jak stacje paliw, na których mamy zatankować do pełna nasze stereotypowe spojrzenie na artystę. Sundance Film Festival jest największym corocznym festiwalem filmów niezależnych w USA, choć moim skromnym zdaniem również na świecie (bo jeśli mowa o stereotypach: wiadomo, że USA to świat, a świat to USA). Festiwal odbył się po raz pierwszy we wrześniu 1978 roku. Od tego czasu wielu niezależnych filmowców zostało zauważonych właśnie podczas jego trwania, m.in. bracia Coen, Jim Jarmusch czy – aby nie odbiegać za bardzo od tematów komiksowych – sam Kevin „Cichy Bob” Smith. W 2003 roku główną nagrodę jury otrzymał tytuł, który opowiada nie tylko o życiu komiksiarza, jego metodologii pracy, ale również amerykańskich rysownikach undergroundowych i… najzwyklejszych ludziach, chorobach, natręctwach, neurozach.


„A ten gość gra mnie w filmie. (…) Nie jest nawet do mnie podobny”

„Amerykański splendor” to film wyreżyserowany przez Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego, współpracujących od wielu lat dokumentalistów, co pewnie nie było trudne, bo w życiu codziennym również tworzą parę. Trudno jednoznacznie określić przynależność gatunkową „Amerykańskiego splendoru”, bo jest to zarówno ekranizacja komiksów Harveya Pekara, jak i film fabularno-biograficzny oraz (sic!) dokumentalny. Jak to możliwe? Autorzy zrywają z zamykaniem swojego dzieła w ramach sztampowej biografii. Prawdziwego Pekara uczynili narratorem, de facto bardzo niepewnym swojej roli, kwestionującym czasami sens przedstawiania swojego życia w nietypowej formie fabularnej. Potem jednak prawdziwy Pekar, ciągle dziarski sześćdziesięciokilkulatek, milknie w sprawach konwencji filmu, oddając głos Paulowi Giamattiemu – aktorowi, który staje się młodszym Harveyem, znerwicowanym scenarzystą komiksowym.


Robert Crumb: „Uczyniłeś siebie bohaterem komiksowym?

Harvey Pekar: „Coś w tym stylu. Ale bez idealizowania tego całego gówna. Żadnego ckliwego pieprzenia. Tylko prawda. Codzienne, zwykłe skomplikowane sprawy…”

Nie będę streszczał fabuły „Amerykańskiego splendoru”, bo oparta jest ona głównie na komiksie pod tym samym tytułem oraz „Our Cancer Year”, napisanym w czasie, kiedy Pekar prowadził walkę z nowotworem. O samych komiksach można przeczytać również w tym numerze KZ. Lepiej więc skupić się na kwestiach czysto filmowych. Ogromną przyjemność sprawia oglądanie aktorskich wersji takich postaci, jak na przykład Robert Crumb, którego oszczędnie, acz z wymaganą dawką „obleśności”, zagrał James Urbaniak. Pekar w wykonaniu Giamattiego to neurotyk, facet lekko sfiksowany, przez cały czas będący na granicy wybuchu, do którego jednak nie dochodzi. Tłumione emocje, niespokojne, złośliwe oczy – Giamatti jest Pekarem żywcem wyjętym z programów Davida Lettermana (notabene: sceny z telewizyjnego show pojawiły się w filmie, więc widz może od razu porównać, jak wygląda „naśladowanie” w wykonaniu Giamattiego – moim zdaniem wyszło mu to świetnie, choć wyraźnie widać, że to tylko jedna z „wersji” oryginalnego Harveya). Na uwagę zasługuje również montaż, który przeplata wywiad ze scenami z przeszłości bohaterów. Osoby interesujące się techniczną stroną komiksów mogą zauważyć w filmie to, o czym pisał już Toeplitz: narracja obrazkowa rządzi się odmiennymi prawami niż filmowa, choć w dużej mierze wzoruje się na niej. Jeśli opowieść przenosi nas w przyszłość, najlepiej pokazać to w formie krótkiego komiksu, który w połączeniu z filmem w jasny, choć mocno umowny sposób tłumaczy, co działo się międzyczasie. „Amerykański splendor” może więc być dowodem, że kino (ostatnio wykorzystał to „Kick-Ass”) czy chociażby gry komputerowe (vide „Max Payne”) mogą z powodzeniem uzupełniać swoją narracje wstawkami obrazkowymi i dymkami. Cały ten eksperyment okraszony jest adekwatną dla danej epoki muzyką, co również ma ogromne znaczenie, bo przecież Harvey Pekar zajmował się przez pewien czas pisaniem recenzji krążków jazzowych.


„Jeśli myślisz, że czytanie komiksu o swoim życiu jest nieco dziwne, spróbuj obejrzeć sztukę na jego podstawie. Bóg jeden wie, jak będę się czuł, kiedy obejrzę film o mnie.”

Dziwnym, choć intelektualnie stymulującym doświadczeniem jest obcowanie z dziełem Berman i Pulchiniego. Z jednej strony to metafilm o robieniu komiksów i filmów, choć nieco innej kategorii niż „8 i pół” Felliniego. Z drugiej strony – to historia o życiu i marzeniach, rewelacyjnie zagrana, ciekawie nakręcona, przedstawiająca widzowi świat, który wydaje się tylko na wyciągnięcie ręki. Dlatego ciekawi mnie, jak „Amerykański splendor” odbierają polscy twórcy komiksowi; czy czują czasami ową beznadziejność artystyczną, brak zrozumienia fanów, ciągłe balansowanie na granicy sztuki undergroundowej i mainstreamowej? Czy radzą sobie z tym podobnie, jak Harvey Pekar, ten ekscentryk, który aby przetrwać, pisze o swoim życiu? Człowiek, który mówi, że to właśnie komiksy go uratowały?

Jakub Koisz

„Amerykański Splendor”
Reżyseria: Shari Springer Berman, Robert Pulcini
Scenariusz: Shari Springer Berman, Robert Pulcini (na podstawie komiksów Joyce Brabner i Harveya Pekara)
Muzyka: Mark Suozzo
Zdjęcia: Terry Stacey
Scenografia: Therese Deprez
Montaż: Robert Pulcini
Obsada: Paul Giamatti jako Harvey Pekar, Harvey Pekar jako prawdziwy Harvey, James Urbaniak jako Robert Crumb, Hope Davis jako Joyce Brabner
Rok produkcji: 2003