ŻYCIE JAKO ŚMIERTELNA CHOROBA PRZENOSZONA DROGĄ KOMIKSOWĄ

WSZYSTKO, CO KOCHAM…


Byłem na MFK w Łodzi. Wielka mi rzecz – powiecie? Pałętałem się tam jako jedna z wielu postaci, będąc raczej na drugim planie tego komiksowego miszmaszu, a nie w pierwszym rzędzie znanych nazwisk, które w internecie – na twarzo-książce zazwyczaj – „lubią to” każdego dnia. I nie piszę tych słów ze złośliwości, gdyż piękna to idea, znać wszystkich, którzy mają coś do powiedzenia w komiksie, o komiksie, poza komiksami.

Kiedy tak chodziłem od stoiska do stoiska, od prelekcji do prelekcji, z budynku do budynku, doznałem olśnienia. Nie było to może na poziomie Travoltowego „Fenomenu”, żaden różowy promień z kosmosu o kryptonimie V.A.L.I.S. nie przestawił moich fal mózgowych, niczym u Dicka niezapomnianego. Było dyskretniej, lecz niemniej zaskakująco.

Otóż zdałem sobie sprawę, że nie przyjechałem dla punktów programu. Nie interesowały mnie wystąpienia, konkursy; kopiowane zresztą z roku na rok, jakby sakwa pomysłów na wypełniacze programu zapchała się wraz z pierwszą imprezą komiksową w Polsce. Odpowiedzi twórców, pytania błyskotliwych, lecz spinających się niemiłosiernie prowadzących? W nosie miałem to wszystko! Nawet legenda mojego dzieciństwa, facet, który sukcesywnie je wypełniał demonami za pomocą świetnie narysowanej szczęki Batmana, Norman Breyfogle, rzucał truizmami na lewo i na prawo (historię o tym, jak niechętnie podpisywał komiksy, zostawię na kiedy indziej). A ja – kiedy pojawiło się pytanie o genezę Anarky’ego – chciałem złośliwie krzyknąć: „Ja wiem! Ja wiem! Toż to zrzynka z Moore’a Alana, z Wendetty przecież!”. Mało ważne były te mniejsze i większe panele dyskusyjne, komiksu na giełdzie też nie kupiłem, bo nie starczyłoby pieniędzy nie tylko na piwo pokonwentowe, ale również na powrót do domu. Po co więc MFK? Dla twarzy… Tak po prostu.

To, że ze znajomymi – miłośnikami mainstremowej papki, jak ja prawie! – spotykam się głównie na konwentach, nie jest bez znaczenia. Nawet powiedziałbym, że takie zloty są celem najwyższym mej kolejowej krucjaty (z przesiadkami!) Lublin – Łódź. Ale największe novum tkwi w tym, że tegoroczna edycja MFK sprawiła, iż całkowicie inaczej będę podchodził do znajomości internetowych. Dużym zaskoczeniem było, że rzadko ktoś, kogo znało się w łerd łajd łebie z niekoniecznie przyjemnych flejmłorów, odwracał się na korytarzu albo spluwał z dezaprobatą, bo „Tyś z DC, tyś z Marvela, tyś z KZ, tyś z Gildii, a jeszcze tyś z Alei czy Zeszytów Najkolorowszych”. Uśmiechy raczej były. Wymiany zdań, może i lakoniczne, lecz przyjemne niezwykle. A może to ja popełniłem błąd, myśląc (wszak jestem jeszcze konwentowym świeżakiem!), że na każdym rogu wisieć będą rękawice do boksowania oraz widły do nakłuwania? Tak też może być – ze wsi pochodzę, nie wiem, że chojractwo w internecie niekoniecznie przechodzi w chojractwo poza nim.

Dzisiejsze rozważania zakończę więc prywatą: Koleżanki i Koledzy Redakcyjni z różnych miejsc sieciowych, fajnie było z Wami pogadać znowu, choć przez chwilę; Marvelowcy i DC-owcy, Wam również za banana na twarzy dziękuję; Ystadzie, chciałeś wiedzieć, czy biceps i „Biceps” wporzo? A czy krótki testosteronowy uścisk dłoni (jak ten) na afterparty nie mówił więcej, niż słów dwieście? I nie napiszę o Breyfogle’u już dzisiaj nic. Wolę na konwentach skupiać się na tym, co mówi pokręcona i zapewne pijana fanka Gaimana, która w ŁDK nad ranem chciała wejść na niewidzialny balkon, na szczęście w porę została uratowana. A co mówiła? Że Alex Robinson fajniejszy i ciekawszy jest niż Breyfogle. Ot, mądrość ludu.

Jakub Koisz