D’OH!

CZYLI TO I OWO O LOSACH SIMPSONÓW W KOMIKSOWYCH KADRACH


Trzeba mieszkać gdzieś głęboko pod ziemią, aby nie znać tej piątki! Stworzona przez Matta Groeinga (autora komiksu „Life in Hell”, a także serialu „Futurama”), rodzina Simpsonów od ponad dwudziestu dwóch lat nie zniknęła z ekranów amerykańskich telewizorów, od czasu do czasu goszcząc także na ekranach polskich. Nim jednak przejdę do komiksowej odsłony ich przygód, o tych żółtych postaciach kilka słów (akapitów), by to i owo przybliżyć mniej wtajemniczonym.

Na pozór schemat serialu doprawdy nie powala na kolana. Oto przed państwem głupawy, miłujący się w piwie ojciec – Homer, zamartwiająca się matka – Marge, syn Bart – młodociany chuligan, przemądrzała córeczka – Lisa i jeszcze Maggie – niemowlak. Proste, a jednak poprzez ambitny humor, wyrafinowaną satyrę i uszczypliwie, dość cyniczne spostrzeganie świata, scenarzyści zdołali stworzyć prawie 500 dwudziestominutowych odcinków i jeden film kinowy z udziałem wyżej wymienionych postaci.

O ile początkowo serial zajmował się głównie z życia wziętymi problemami (będąc nie wiele mniej realistyczny niż „Cudowne Lata”), o tyle z czasem stał się coraz bardziej „odjechany”. I tak oto w jednym odcinku Bart wszedł w posiadanie słonia, w innym Homer zaczął pracować dla superłotra rodem z „Jamesa Bonda”, Simpsonów odwiedziła sama Mary Poppins… Przepraszam – Shary Bobbins… A nie chcę nawet wspominać o cudach-niewidach, które mają miejsce w ich domu co roku w każdym halloweenowym odcinku. Zdaniem wielu fanów „Simpsonowie” są daleko za swoimi dniami chwały i ostatnie sezony prezentują się coraz i coraz marniej. Choć ciągle uważam nowe odcinki za zabawne, niestety w dużej mierze muszę podzielić to zdanie. Twórcy zdążyli postawić sobie nieziemsko wysoką poprzeczkę, jeśli o poziom humoru chodzi, a po tylu latach ciężko wycisnąć z tych postaci coś naprawdę świeżego i zaskakującego.

Nie można do końca pochwalić sposobu, w jaki serial ewoluował. O ile dawniej postacie miały do zaoferowania sporo głębi, dziś stały się karykaturami samych siebie, oferując niewiele ponadto. Twórcy prześcigali się w dowcipach eksponujących głupotę Homera, aż w końcu odmóżdżyli go do tego stopnia, że z gapowatego taty stał się praktycznie osobą niepełnosprawną umysłowo (scenarzyści twierdzą, że postawili przed sobą granicę, jakoby Homer nigdy nie stanie się aż tak głupi, by zapomniał własne imię). Z kolei Ned Flanders – z wesołkowatego sąsiada Simpsonów – stał się fanatykiem religijnym, Chief Wiggum – z poważnego policjanta z okazyjnymi momentami niekompetencji – przemienił się w zdziecinniałego i dorównującego tępotą Homerowi gliniarza, a Lisa – będąc dawniej po prostu bardzo bystrą, acz często zamartwiającą się dziewczynką – stała się niesmacznie liberalną osóbką, protestującą o co tylko się da eko-maniaczką, chwilami tak namolną, że nawet wtedy, gdy walczy w słusznej sprawie, widz momentami traci do niej sympatię.

Z drugiej strony zdania wśród simpsonowych fanów były zawsze ostro podzielone. Na ten przykład jednym z najbardziej kontrowersyjnych odcinków jest „Homer’s Enemy” w sezonie ósmym. Oto w elektrowni, w której pracuje Homer, zjawia się nowy pracownik – Frank Grimes, który w kontraście do wspomnianego bohatera jest w wręcz realistyczną postacią. Całe życie na wszystko ciężko pracował, jest poważnym, myślącym trzeźwo człowiekiem… a tu się okazuje, że jakiś leniwy, wesołkowaty bałwan osiągnął wszystko to, co on i to jeszcze z nawiązką. Frank zaczyna żywić do Homera szczerą nienawiść i choć ten (nieudolnie) robi, co może, aby nowy kolega z pracy go polubił, Frank desperacko postanawia udowodnić obojętnemu światu, jak niewiarygodnym idiotą jest Homer.

Osobiście jestem w grupie fanów, która uważa wyżej wymieniony odcinek za genialny. Moim zdaniem 90% tekstów to perełki, a całość to wyśmienita satyra przenosząca prosty, z życia wzięty problem do absurdalnych rozmiarów (no bo ile razy nam się zdarzyło, że spotykamy kogoś, kto nie lubi nas za to, jacy jesteśmy i nie możemy nic na to poradzić). Przy okazji mamy do czynienia z ciekawym ukazaniem przesłania, że lepiej cieszyć się życiem, okraszonym sporą dawką auto-ironii, z postaciami tak przyzwyczajonymi do homerowej głupoty, że wydają się być na nią obojętne. Fajny jest wątek poboczny z Bartem kupującym fabrykę, świetnie została skonstruowana nieprzewidywalna fabuła z finałem… którego nie zdradzę, ale to jeden z najpiękniejszych, chorych, czarnych dowcipów, jakie widziałem nie tylko w tym serialu, ale być może w całym moim życiu.

Jest jednak druga grupa fanów, dla których ten odcinek był momentem zwrotnym, od którego począwszy serial zaczął lecieć łeb na szyję. Wszystko stało zbyt różne i zbyt cudaczne, Homer oficjalnie stał się za tępy, aby egzystować w jakimkolwiek świecie (w jednej scenie o mało nie wypija flaszki kwasu), a sporo osób utożsamiło się z Frankiem, biorąc jego stronę, przez co zakończenie okazało się być zbyt podłe, szokujące i niesprawiedliwe…

O sukcesie serialu świadczy rekordowa liczba gościnnych głosów, jakie przewinęły się przez serial. Przez lata ze „znanych i lubianych” u boku „żółtej rodzinki” wystąpili między innymi Dustin Hoffman, Michael Jackson (napisał także piosenkę „Do the Bartman”), Dany De’Vito, Elizabeth Taylor, Metallica, Liam Neeson, żaba Kermit, Tony Blair (tak jest!), prawie wszyscy Beatlesi, J.K. Rowling, Stephen King, Stephen Hawking (nie żartuję), Mark Hamill, a z bliższych fanom komików osobistości – Stan Lee, Art Spiegelman, Dan Clowes, (planowany w najbliższym sezonie) Neil Gaiman i Alan Moore, do którego należy jeden z moich ulubionych momentów w „Simposonach” w ostatnich latach, gdy oto sfrustrowany tym, jak dzieciaki postrzegają jego prace (mają gdzieś ambitne fabuły i przesłania, kupują je, bo rysunki są fajne), zostaje dobity przez kolegę Barta – Milhouse’a który podaje mu do podpisania DVD filmu „Watchmen Babies in V for Vacation” (który jest niczym innym, jak genialnym pomysłem sparodiowania sposobu, w jaki większość adaptacji filmowych spłyca moore’owe twory).

Twórcy serialu definitywnie są wielkimi komiksowymi geekami. Już w drugim sezonie, w odcinku „Three Men and a Comic Book”, Bart i Lisa jadą na konwent komiksowy, gdzie po raz pierwszy zadebiutowała postać (jakże subtelnie nazwanego) Comic Book Guy’a. Otyły, sarkastyczny i nietowarzyski właściciel miejscowego sklepu z komiksami „Android Dungeon”, którego powiedzonko „Worst/Best (…) Ever!” prędko trafiło do codziennego leksykonu fanów. W wspomnianym odcinku Bart desperacko chce odkupić od Comic Book Guya rzadki, acz warty sto dolarów komiks „Radioactive Man #1”, jednak nie ma wystarczającej sumy pieniędzy. Ostatecznie z parą kolegów zrzuca się na komiks, ale prędko dochodzi do ostrego konfliktu, gdy pada pytanie, który z trójki ma zabrać go do domu.

Wraz z dalszymi sezonami, Comic Book Guy zaczął powracać coraz częściej, a z każdym nowym występem scenarzyści odważniej zaczęli sięgać po nawiązania do komiksów i satyrę zarówno o nich, jak i o fanbojowskim społeczeństwie. Dziś to nic niezwykłego, ale „Simpsonwie” byli jednym z pierwszych seriali animowanych stosującym odwołania pop-kulturowe na szeroką skalę, a odcinki, gdzie sklep komiksowy, bądź po prostu komiksy znajdowały się w centrum uwagi, były dobrą wymówką na wrzucenia całej masy aluzji zrozumiałych tylko dla tych wybrańców, którzy ze światem historyjek obrazkowych byli za pan brat. Tu Bart i Millhouse przejmują sklep komiksowy na własność, tam Bart tworzy własny komiks, gdzie indziej w miasteczku Simpsonów – Springfield zostaje kręcony film na podstawie znanego komiksowego bohatera, z kolei gdzie indziej Comic Book Guy staje się super łotrem i porywa aktorkę grającą Xenę, a jeszcze w innym epizodzie tworzy swojego bohatera, który ma moc przejmowania zdolności bohaterów z tych komiksów, których dotknie (tylko dzięki egzemplarzowi „Kapitana Ameryki” zdobywa patriotyzm, dzięki któremu chce mu się uratować porwanego prezydenta), no i wreszcie mamy ze dwa przyjemne oczka w „kinówce”, gdzie na chwilę przed śmiercią Comic Book Guy komentuje fakt, że całe życie spędził robiąc nic innego, jak zbieranie komiksów, donośnym okrzykiem radości.

Oczywiście za ogromnym sukcesem serialu oczywiście poszła seria wszystkich możliwych produktów promocyjnych, jakie człowiek jest sobie wstanie wyobrazić. Koszulki, krawaty, figurki, płatki śniadaniowe „Eat My Shorts” (w kształcie spodni Barta), gry planszowe, komputerowe… Zresztą jakikolwiek typ produktu nie przyjdzie wam do głowy – „Simpsonowie” to zrobili! Skoro serial powstał z rąk rysownika komiksowego, seria komiksów była nie unikniona, jednak choć Bart pojawił się gościnnie na ramach jego serii „Life in Hel”, Matt Groening nigdy osobiście nie przyłożył ręki do żadnego z simpsonowych komiksów. Jak twierdzi – o ironio – po prostu nie umie za dobrze rysować tych postaci. Wielu bohaterów, jak chociażby kolega Barta – Millhouse, było postaciami, które narysował raz – i za Chiny nie jest wstanie powtórzyć tego raz jeszcze. Groening przyłożył się za to do założenia wydawnictwa komiksowego Bongo Comics (wydającego prawie wyłącznie komiksy o „Simpsonach”, „Futurami” i „Life in Hell”), a także Zongo Comics (wydającego wyłącznie komiksy dla „dorosłego odbiorcy”, niestety z „Simpsonami” mające niewiele wspólnego).

Niestety nad komiksami nie czuwają ci sami scenarzyści, którzy piszą scenariusze do serialu, a co za tym idzie poziom historii bywa dosyć nie równy. Czasami zdarzy się jakiś godny serialu prześmiewczy pomysł – jak halloweenowa opowiastka zatytułowana „Hell-O-Ween”. Oto szef Homera – pan Burns, zaprasza do siebie kolegę po fachu – Szatana, któremu oferuje dusze dzieci swoich podwładnych (najwyraźniej z chwilą zatrudnienia w elektrowni pana Burnsa sprzedaje się duszę swoją i swojej rodzinny). W międzyczasie religijny sąsiad Simpsonów – Ned Flanders, zabrania swoim synom – Rodowi i Todowi, brać udziału w halloweenowym zbieraniu słodyczy. Chłopcy są smutni i postanawiają wbrew innym zakazom ojca przeczytać „Harrego Pottera”. Jak się złożyło, Bart dla żartu zamienił skrzynki na listy – swoje i sąsiadów – miejscami, więc ledwie chłopcy zaczynają czytać pierwszy rozdział przygód małego czarodzieja, zjawiają się piekielne czorty, które zabierają ich dusze, a następnie przejmują ich ciała. Demoniczne wersje Roda i Toda zaczynają biegać po mieście siejąc popłoch, aż zjawia się niezadowolony ojciec i prędko odkrywając, co miało miejsce („Were you boys reading those Harry Potter books?”) wraz z Homerem, niczym mityczny Orfeusz, wyrusza do piekła ratować swoje dzieci. Historia jest pełna ironii, niespodziewanych zwrotów akcji i zabawnych komentarzy. Niestety takie perełki trafiają się średnio raz na sześć dosyć sztywnych, nieprzemyślanych, bądź po prostu ubogich historyjek. Podobnie jest w komiksach Disneya (patrz artykuł „Kwak-cepcja”) – sporo jest naprawdę zabawnych i oryginalnych autorów, ale trzeba przebrnąć przez morze tych serwujących same odgrzewane pomysły.

Często też problem wynika z poczucia z marnowanego potencjału niektórych pomysłów. Na ten przykład jedna historia („Greek to me”) rozgrywa się w starożytnej Grecji, gdzie Homer wcielając się w rolę… Homera (starożytnego poety, twórcy „Iliady” i „Odysei”) i opowiada dzieciom różne historie. Mamy więc pastisz mitów greckich z Simpsonami w roli głównej. Ku ścisłości – dwanaście prac Herkulesa, porwanie Persefony i historie Perseusza, co wydaje się polem do popisu dla wyobraźni scenarzystów, jak i morza naprawdę zabawnych pomysłów i nawiązań. Niestety, choć zaczyna się nieźle (Zeus strąca niechcący skrzynkę z piorunami rozwalając Sodomę i Gomorę, co komentuje tym, że „zwali na Tego Nowego”), reszta wydaje się zrobiona „na odwal”. W celu wyczyszczenia stajni augiasza, Bart nabiera bogacza, że gnój jest więcej warty od złota i ten odwala robotę za niego, Selma wciela się w rolę Meduzy, zamieniając ludzi w kamień dymem papierosowy, Flanders jako Ezop odstawia teatrzyk kukiełkowy… Ani to śmieszy, ani interesuje i ponad dwadzieścia stron komiksu wieje zwyczajną nudą.

Przyczepiłbym się też nieco do strony plastycznej. Z kreską jest różnie, bo tu i ówdzie twórcy eksperymentują z różnymi stylami (zwłaszcza w halloweenowych egzemplarzach jest kilka naprawdę ciekawych artystycznie), jednak przeciętny simpsonowy styl nie zawsze sprawdza się tak dobrze na papierze, jak na ekranie. Ilekroć twórcy robią wielkie zbliżenie postaci na… całą stronę (dla uzyskania dramatycznego efektu), wygląda to po prostu dziwnie (plus wydaje się być zwyczajnym marnotrawstwem miejsca – to nie bohaterowie DC, że takie ujęcie jest artystycznie ciekawe).

Jednym z plusów serii jest możliwość zobaczenia w akcji bohaterów, których w serialu nie widziało się od dawien dawna. Postacie aktora Troy’a McClure’a i adwokata Lionela Hutza nie pojawiają się na ekranie, od kiedy zmarł podkładający nich głosy Phil Hartman, jednak w komiksie goszczą ilekroć są potrzebne. Podobnie wiele jednorazowych postaci, jak Hank Scorpio, Leon Kompowsky (gruby, łysy, biały facet, mający się za Michaela Jacksona, pojawiający się w trzecim sezonie) czy Dr. Colossus (pojawił się w „Simpsonach” dosłownie „na moment”), kilkakrotnie powraca.

Scenarzyści wydają się zresztą „doić” wiele jednorazowych pomysłów. W pewnym odcinku serialu kierowca autobusu szkolnego – Otto, na chwile pokazuje plakat komiksu, na który ma pomysł – „The Busman”… i bach! – w komiksie robią z tego całą historię. Raz w serialu jako drobny gag zostało wspomniane, że Maggie ma arcy-wroga – „niemowlaka z jedną brwią”… i bach! – cała seria o rywalizacji między dwójką przewija się przez serię. Radioactive Man również dostał swoją osobną serię (z każdą historią parafrazującą znany komiks superbohaterski), osobnej serii doczekał się duet kota i myszy Itchy i Scratchy.

Przygody tych ostatnich są równie brutalne i przesycone pseudo-kreskówkowym sadyzmem, co w serialu. Być może to ich przygody poprawiły moją opinię o całości, gdyż chwilami komiksowe odsłony „Simpsonów’ wydawały się nieco ugrzecznione. Historia „Lisa Adventures in Wordland”, choć wizualnie ciekawa, jest praktycznie oczyszczona z żartów kierowanych do starszego widza i wydaje się być w całości adresowana do najmłodszych.

Wreszcie twórcy z Bongo Comics porwali się także na coś, na co fani Groeinga czekali, od kiedy „Futurama ujrzała światło dzienne” – crossover między obiema seriami. Zagorzali wielbiciele co prawda woleliby zobaczyć to w animowanej wersji, jednak póki co muszą zadowolić się dziełem jakim jest „Infinitely Secret Crossover Criris”. Oto Fry i inni bohaterowie „Futuramy” udają się na planetę Nerdanus XII – miejsce nie tylko w całości pokryte komiksami, lecz również zamieszkałe przez takie osobowości, jak Jack Kirby, Scott McCloud czy Will Eisner, gdzie zostają zaatakowani przez mózgi (okazyjni antagoniści w serii), które przenoszą je do jednego z komiksów… I jak się składa, jest to komiks z „Simpsonami”. Interakcje między postaciami nie są może powalające, ale z drugiej strony, czego tak naprawdę się tutaj spodziewać? To wbrew pozorom dwie różne serie, z postaciami o bardzo odmiennej mentalności czy poruszanej przezeń problematyce. W „Simpsonach” mamy rodzinę, w „Futuramie” grupę kolegów z pracy (i to pracy mającej miejsce się tysiąc lat w przyszłości). Crossover wypada nieźle, ale w gruncie rzeczy widać po nim, czemu nie ma sensu przenosić owego pomysłu na ekran, bo ponad zobaczenie ulubionych postaci razem („O! Homer pije piwo z Benderem! Fajnie!”) nic tu odkrywczego nie zachodzi. Co gorsza, fani „Simpsonów” mogą się czuć nieco pokrzywdzeni, bo to „Futurama” okazuje się być w tym przypadku „prawdziwym światem”, w którym Simpsonowie są raptem fikcyjnymi bohaterami.

Jeśli chcecie mieć w swojej kolekcji coś naprawdę ciekawego z Simpsonami, szczerze polecam wydania tomowe, a przede wszystkim halloweenowe: „Bart Simpsons Threehouse of Horror: Spine-Tingling Spooktacular” i „Fun Filled Frightfest”. Poza obfitą dawką naprawdę świetnych (za równo treściowo, jak i plastycznie) historii, jest w nich sporo przezabawnych dodatków w formie opowiadań, wstawek, pseudo-reklam czy esejów od samego Matta Groeinga. Pozostałe wydania tomowe są w większości bardzo dobrze, jednak ostrzegam, że poszczególne komiksy to prawdziwa ruletka jakości… Aczkolwiek patrząc na ostatnie odcinki „Simpsonów”, można w sumie powiedzieć, że w pełni oddają ducha serialu.

Maciek Kur