I KOMIKSIARZ SYTY, I RECENZENT CAŁY
KOMIKSOWE KOŁO ZAMACHOWE
Pokazywany jesienią ubiegłego roku – zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak też w Polsce i dziesiątce innych krajów, które z miejsca wykupiły hitową produkcję stacji AMC – serial „Walking Dead” („Żywe Trupy”) wywołał we mnie ambiwalentne uczucia. Oto bowiem świetna fabuła znana z plansz komiksu pisanego przez Roberta Kirkmana została (to wymaga podkreślenia!) pod okiem jego samego rozmieniona na drobne.
Nie jestem fanem fabuł o tematyce postapokaliptycznej wprowadzających motyw zombie. Kolokwialnie mówiąc, zombie mnie ni to ziębią, ni grzeją. A jednak seria Kirkmana i Adlarda, choć początkowo – co chyba jest zrozumiałe – podchodziłem do niej z pewną niechęcią, wciągnęła mnie niesamowicie. Momentalnie nadrobiłem zaległości i tytuł tłumaczony na język polski przez Taurus Media z miejsca stał się jednym z najlepszych seriali komiksowych, w jakich się zaczytywałem.
W związku z powyższym nie trudno się dziwić, że wiadomość o przeniesieniu perypetii ocalałych przez tajemniczą plagą bohaterów była dla mnie prawdziwą rewelacją. Celowo nie śledziłem doniesień z planu zdjęciowego, unikałem licznych zapowiedzi – czy to zdjęć, czy to zwiastunów, czy to wywiadów z twórcami i aktorami. Czekałem na efekt. I efekt w pierwszym momencie mnie pozytywnie zaskoczył. Wydłużony pilot cechował niepokojący klimat, wszędobylski spokój paradoksalnie wywoływał zaniepokojenie, sterylny plan przywodził na myśl chociażby klasyczne w tej samej tematyce „28 godzin”, a realistycznie ukazane żywe trupy przedstawiały zagrożenie, jakie trudno sobie wyobrazić. Do fabuły wprowadzony został też zupełnie nowy, lecz jakże dobry epizodyczny motyw – mam na myśli motyw czołgu w Atlancie. Potem było tylko gorzej.
Nie wiem, dlaczego Kirkman rozcieńczył wywar, który zapewniał spożywającym go miłośnikom jego smaku niezapomniane doznania, a jemu samemu status autora wartego docenienia. Nie wiem, dlaczego pozwolił pracującym przy serialu scenarzystom odejść tak daleko od pierwowzoru, stanowiącego przecież idealny wręcz – co wcale nie powinno zabrzmieć obraźliwie – storyboard, który (bo czemu nie) można było delikatnie doprawić i przenieść na ekran. Niestety, to coraz częstszy problem, z jakim spotykają się fani historii obrazkowych: adaptacja ich ulubionego komiksu kadr po kadrze („Sin City”), czy też może ingerencja weń – mniejsza („300”) lub większa („Strażnicy”), albo zupełnie świeży scenariusz korzystający z powszechnie znanego bohatera („Mroczny Rycerz”)? Każde z tych podejść mają swoich zagorzałych zwolenników oraz zażartych przeciwników.
Jakby jednak nie patrzeć, mamy w omawianym przypadku do czynienia z efektem sprzężonego sukcesu – popularny komiks przekuto na hit telewizyjny (rekord stacji AMC), a ten przełożył się na zwielokrotnione zainteresowanie komiksem; także w Polsce, gdzie Taurus Media wznawia pierwsze, wyprzedane już tomy zbiorcze serii o zombie. Więc może i dobrze się stało? Profanacja (choć to mimo wszystko za duże słowo) poskutkowała powrotem do źródła – jakże ożywczego, mimo tego, że mówimy o umarlakach.
Jakub Syty