Nie da się ukryć, że gdy czytam o tym, że jakieś kmioty postanowiły zobaczyć, co stanie się z psem ciągniętym za samochodem na łańcuchu, tudzież o tym, jak to celebrytka nie za bardzo potrafi przedstawić spójną wersję wydarzenia: dziecko/próg/gruzowisko, dopada mnie marzenie, żeby istniał ktoś taki jak Frank Castle. Nie da się ukryć, że choć czytam opowieści o superbohaterach, coraz bardziej obrzydzają mnie idee tam przemycane i zupełnie nie trafia do mnie zabawna gadka: „Nie rób tego, bo staniesz się taki jak on”. W sytuacji, gdy tzw. organa ścigania mają na wszystko wywalone, metoda Franka jest jedyną skuteczną na potwory tego świata. I pozwala marzyć, żeby był ktoś taki jak Castle.

PUNISHERMAX

POŻEGNANIE Z BRONIĄ


222x300

Wiedziałem, że Garth Ennis, kończąc swój „run” w serii „Punisher MAX”, nie doczeka się równie wybitnego następcy. Hurwitz, Swierczyński i Gischler zrobili fajne rzeczy, ale dosięgli zaledwie poziomu słabszych momentów ennisowej wersji. Zawsze uważałem, że jedynym godnym kontynuatorem w tej materii byłby Warren Ellis, inny scenarzysta z zacięciem do mocnych, prowokujących historii; bezlitosny dla opisywanych przez siebie postaci. Redaktorzy Marvela wpadli jednak na pomysł, aby powierzyć prowadzenie serii nowej – wówczas – gwieździe, czyli panu nazwiskiem Jason Aaron. Od dawna bawi mnie fakt zatrudnienia na ekskluzywne kontrakty scenarzystów, którzy wcale nie chcą pisywać o ludziach ze spandeksu – na początku dostają więc marchewkę w postaci ciekawszych postaci, aby skończyć w „mutacji na sukces”. Podobnie było z Aaronem – Wolverine, Ghost Rider i w końcu Punisher.

To nie mogło się udać, ale nie przypuszczałem, że będzie tak słabo. Błędem Aarona było to, że kontynuując spuściznę Ennisa, cofnął się też do estetyki, którą irlandzki scenarzysta epatował w ramach imprintu Marvel Knights. Ostra jazda, byle brutalna i bez zahamowań, najczęściej nieprawdopodobna – to sprawdzało się jednak w klasycznej wersji Punishera, w której Ennis z przymrużeniem oka łamał schematy aż miło. W umownie realistycznej wersji przygód Castle’a oczekiwałem bardziej racjonalnego, dramatycznego i mrocznego zarazem podejścia, a zobaczyliśmy kuriozalną postać mormona-zabójcy oraz słynne marvelowskie czarne charaktery w wersji MAX. Od początku było jasne, że Aaron nie ma pomysłu na tę serię, skoro musiał posiłkować się legendarnymi potworami w rodzaju Bullseye’a. Tak jakby w codziennych newsach nie można było znaleźć potworności bardziej przerażających niż grubas dowodzący podziemiem czy lesbijska ninja. Ennisowi nie sprawiało to problemu – kto czytał jego „Slavers” (opus magnum), ten wie.

Oczywiście nie twierdzę, że aaronowy „Punisher” to słaba lektura. Czyta się to dobrze i co ważne, wewnętrzne, cyniczne (charakterystyczne dla postaci) monologi Franka skonstruowane są na poziomie Ennisa i klasyków Chucka Dixona. Odrzuca natomiast intryga pełna logicznych luk. Odrzucają również rysunki Steve’a Dillona, który jest absolutnie ostatnim kandydatem do rysowania wersji MAX – tym bardziej że obecnie stosuje jeszcze uboższą kreskę, pozbawioną w zasadzie drugich i trzecich planów. To, co funkcjonowało w przypadku „Preachera”, tu jest po prostu nie na miejscu.

Nie ukrywam, że wkurza mnie finał: brodaty skryba zabił Punishera i kłamie w wywiadach, że taki był plan. Rozumiem, że seria słabo się sprzedawała i trzeba było ją zamknąć, ale może najpierw należało spróbować zmiany scenarzysty? Jeśli to nie przyniosłoby skutku, to czy zaszkodziłoby przejście na system miniserii? Czytałem wystarczająco wiele wywiadów z Aaronem, kiedy rozpoczynał pisanie komiksu, i nie zapomniałem, że plany wychodziły poza historię z Kingpinem. Teraz w podsumowaniu serii możecie przeczytać wciskane przez niego brednie i żenującą propagandę sukcesu. Nie pomaga nawet mrugnięcie okiem do czytelnika i promyk nadziei w epilogu – tłum to nie człowiek z misją. Jason Aaron powinien to wiedzieć.

I zarzut ostateczny: nie podoba mi się również podejście scenarzysty do postaci, sugerujące, że Castle to ukryty socjopata. Aaron przedstawia Castle’a jako wręcz zadowolonego ze śmierci rodziny, która dała mu pretekst do radosnych zabaw w kotka i myszkę z przestępcami. Odnoszę dziwne wrażenie, że skryba z Kansas nie zrozumiał do końca metaforycznego zakończenia „Born” Ennisa (o które, mimo wszystko, jako fan – choćby znakomitego „Punisher: Year One” – zawsze miałem cholerny żal do Irlandczyka) i usilnie akcentował to, czego akcentować wcale nie trzeba. Myślę, że nie tylko dla mnie Frank Castle to jedyny naprawdę tragiczny bohater – facet wywodzący się z katolickiej rodziny, kiedyś albo i nadal wierzący, zdający sobie sprawę, że usuwając ludzkie śmieci, poświęca nie tylko swoje życie, ale i duszę. Jak bardzo trzeba kochać (rodzinę) i nienawidzić (zła), poświęcając nie tylko doczesne życie po to, aby uczynić świat lepszym? Rozważania takie w odniesieniu do fikcyjnych postaci wydają się nieco absurdalne, ale wielokrotnie, czytając przygody Batmana, zastanawiałem się, jak bardzo sfrustrowani muszą być niektórzy ze scenarzystów wymyślających jego przygody. Tak Mroczny Rycerz, jak i każda z harcerzykowatych postaci w spandeksie, oszczędzając swoje diaboliczne nemezis, nurza się we krwi niewinnych, aby tylko móc spokojnie spać.

Ale nie Frank Castle. Ten facet zawsze brał temat na klatę. A więc spoczywaj w pokoju, Frank.

Przynajmniej do „Untold Tales”.

Łukasz Chmielewski

„PunisherMAX” Premiere HC Vol. 1-4
Scenariusz: Jason Aaron
Rysunki: Steve Dillon
Kolorystyka: Matthew 'Matt’ Hollingsworth
Liternictwo: Cory Petit
Okładka: Dave Johnson
Wydawnictwo: Marvel Comics
Tytuły poszczególnych tomów: „Kingpin” (1), „Bullseye” (2), „Frank” (3), „Homeless” (4)
Zawiera: PunisherMAX #1-5 (1), 6-11 (2), 12-16 (3), 17-22 (4)
Data wydania: 08.2010 (1), 05.2011 (2), 10.2011 (3), 2012 (4)
Druk: kolor
Oprawa: twarda
Format: ok. 17cm na 26cm
Stron: 120 + 144 + 112 + 128
Cena: 3 x $ 24,99 + $19.99