POMNIKA MI NIE POTRZEBA

WYWIAD Z ANDRZEJEM NOWAKOWSKIM O ŻYCIU RYSOWNIKA W PRL-U, „DOMANIE”, „M JAK MIŁOŚĆ” I WSPÓŁCZESNYM RYNKU KOMIKSOWYM

KZ: Pytanie na rozgrzewkę: czy Andrzej Nowakowski i Andrzej O. Nowakowski to ta sama osoba?

Andrzej Nowakowski (AN) : Tak, Olaf to moje przezwisko. Sam już nie pamiętam, skąd się wzięło. Używałem go przez jakiś czas, potem jednak zaniechałem, bo wydało mi się to przesadne.

KZ: Czy jako dziecko był Pan fanem komiksu?

AN: Tak. Mój pierwszy kontakt z komiksami to Świat Przygody, powojenne czasopismo. Były w nim również jakieś teksty, ale szczerze się przyznam, że nawet ich nie czytałem – dla mnie liczyły się tylko obrazki. To były przedruki zagranicznych komiksów, które mnie wówczas zafascynowały. Równolegle na strychu z kolegą wygrzebaliśmy walizkę pełną starych amerykańskich komiksów. Nie znaliśmy oczywiście języka, ale oglądaliśmy je z zapałem. Zabawne, że mimo nieznajomości języka potrafiliśmy dzięki rysunkom – całkiem trafnie, jak później sprawdziłem – odgadywać fabułę. To tylko dowodzi, jak bardzo komunikatywną formą jest komiks.

KZ: Jak został Pan rysownikiem komiksów?

AN: Było to o tyle łatwe, że praktycznie od zawsze interesowały mnie ilustracje prasowe, rysunkowe historyjki czy paski komiksowe (jak „Profesor Filutek” w „Przekroju”). Już jako dziecko lubiłem usiąść i różne historie sobie w sposób rysunkowy opowiadać. Później trafiłem do liceum plastycznego, to była już konsekwencja moich fascynacji. W międzyczasie pojawił się w Bydgoszczy „Dziennik Wieczorny”, w którym absolutnym hitem były paski komiksowe rysowane przez Jurka Wróblewskiego. Na początku lat 80-tych Jurek miał niesłychany natłok pracy, nie wyrabiał się i zdecydował się zerwać współpracę z gazetą. Zrobił się wakat, redakcja wypróbowała jednego czy dwóch grafików, ale nie byli zadowoleni. I wtedy, dzięki znajomym dziennikarzom z redakcji, ja się pojawiłem i podjąłem się kontynuowania pasków. Scenariusze pisał ówczesny redaktor naczelny, Andrzej Białoszycki. To były zamknięte cykle odcinków, choć czasem wracaliśmy do pewnych postaci. Paski rysowało się w cyklu tygodniowym i zawsze przynajmniej trzy paski trzeba było mieć w zapasie. Potem zresztą wspólnie zrealizowaliśmy „Wilcze Imperium”, ale Andrzej ukrył się wtedy pod pseudonimem Babecki. Po kilku latach współpracy z „Dziennikiem …” zrezygnowałem ze względu na inne zlecenia.

KZ: Kogo wymieniłby Pan wśród swoich mistrzów?

AN: Z pewności profesora Jerzego Skarżyńskiego. Kiedyś wpadły mi w ręce jego prace przygotowane na rynek włoski i francuski, między innymi niesamowity „Rękopis znaleziony w Saragossie”, rzecz w Polsce zupełnie nie znana. Miał specyficzny sposób komponowania plansz, stronę traktował jako jedną kompozycję. Na pewno wpływ na moje rysunki mieli też Marek Szyszko i Grzesiu Rosiński.

KZ: Znał Pan dobrze Jerzego Wróblewskiego. Co może Pan powiedzieć o nim jako rysowniku?

AN: Wróblewski był bardzo płodnym rysownikiem. Praca szła mu niesłychanie szybko, bo miał unikatową technikę rysowania. Widziałem to na własne oczy, to było coś niesamowitego: on właściwie na bardzo niedokładnym szkicu (obrazującym w zarysie sam pomysł) od razu rysował pędzelkiem. To mnie fascynowało i imponowało jednocześnie, bo wszystkie tony, półcienie uzyskiwał samym naciskiem pędzelka. Sam próbowałem rysować pędzlem, ale zupełnie nie czułem tej techniki. Ja głównie rysowałem piórkiem, ewentualnie pomagałem sobie pędzelkiem przy pokrywaniu większych płaszczyzn.

KZ: A jakim był człowiekiem? Byliście przyjaciółmi?

AN: Przyjaciółmi to za duże słowo, bo człowiek ma w życiu jednego czy dwóch prawdziwych przyjaciół. Ale był na pewno moim dobrym znajomym, lubiliśmy się spotykać. To był człowiek z sercem na dłoni, otwarty, szczery. I niestety niektórzy to wykorzystywali, zwłaszcza wydawcy traktowali go skandalicznie. Facet był tytanem pracy, stale go wyzyskiwali finansowo, na zasadzie: „łatwo mu to przychodzi, to zapłacimy mu pół ceny”.

KZ: Noc sprawiedliwych pięści to Pana debiut albumowy. Jak Pan dzisiaj ocenia ten komiks? Podoba się Panu?

AN: Jeśli mam być szczery to średnio. Wyróżnia go na pewno świeże jak na owe czasy podejście, jest rysowany trochę undergroundowo. Jego rozrywkowy charakter był ewenementem na ówczesnym rynku polskim, kiedy tego typu prace traktowało się z ostracyzmem. Pamiętam, że fabuła była – mówiąc eufemistycznie – nieskomplikowana, ale taki był zamysł. Byłem wtedy skażony amerykańskimi komiksami superbohaterskimi, do tego wykorzystałem ówczesną modę na filmy kung-fu.

KZ: Właśnie, jeden z kadrów jest wręcz żywcem przerysowany z plakatu Wejścia Smoka.

AN: Tak i był to świadomy zabieg. Wydawało mi się że takie odniesienia spodobają się czytelnikom i podniosą atrakcyjność komiksu.

KZ: Jest w tym komiksie silny wątek państwa totalitarnego. Skąd taki pomysł?

AN: W tamtych czasach większość twórców marzyła o tym, żeby w swoim dziele ukryć jakiś greps, żeby wcisnąć jakąś szpilę komunie i mieć drobną satysfakcję, że „im pokazałem”. Człowiek był młody, przekorny. To nie oznacza oczywiście, że stałem w pierwszym szeregu walki z komuną. W każdym razie do IPN-u o medal występować nie zamierzam. Ja zawsze traktowałem komiks jako rozrywkę, dydaktyzm w komiksie mnie odrzucał. Dostawałem propozycje narysowania jakiś komiksów o batalionach chłopskich, pytano mnie też czy kontynuowałbym serię o Żbiku. Ale zawsze odmawiałem, bo mnie dydaktyzm, ideologie i wielka polityka w komiksie odstręczają.

KZ: Cenzura nie przyczepiła się do „Nocy Sprawiedliwych Pięści”?

AN: Nie, w ogóle tego nie dostrzegła. Zresztą ja raczej nigdy nie miałem kłopotów z cenzurą, czasem tylko dostawałem informację od naczelnego czy sekretarza redakcji, że cenzor się o coś pytał, albo że dostrzegł w moim komiksie jakąś absurdalna analogię do czegoś. Na szczęcie nigdy nie musiałem niczego zmieniać w swoich komiksach.

KZ: Czy planował Pan kontynuację tego komiksu?

AN: Jak najbardziej, nawet zrobiłem 20 pasków, które ukazały się w „Dzienniku Wieczornym” (pod tytułem „Brama Smoka” – przyp. MS). Ale już nawet nie pamiętam fabuły.

KZ: Przejdźmy do największego Pana dokonania, czyli „Domana”. Od razu zwraca uwagę nietypowy, kwadratowy format zeszytów tej serii.

AN: To był pomysł wydawcy. Interpress drukował te komiksy w NRD, mieli tam z drukarnią jakąś wiązaną umowę, dzięki której dostawali ścinki dobrego papieru i mogli wyprodukować na nich książeczki. Akurat poznałem dyrektora wydawnictwa, który zapytał mnie, czy bym się podjął narysowania czegoś. Najpierw rozmawiałem z Wróblewskim i Jurek nawet narysował dla nich komiks („Przyjaciele Roda Taylora” – przyp. MS). Ale to był western, a oni chcieli coś bardziej polskiego, swojskiego. W owym czasie była moda na fantasy, więc sobie wymyśliłem, że skoro z sag skandynawskich można było zrobić Conana, to można też przenieść podobny pomysł na legendy polskie.

KZ: Więc to Pan jest pomysłodawcą postaci Domana? Z opisów pierwszych zeszytów wynika, że scenariusze pisał Janusz Florkiewicz.

AN: Pomysł był mój, zresztą właściwie we wszystkich scenariuszach maczałem palce. A w ogóle to pierwszy scenariusz zrobiła mi żona, która z zawodu jest polonistką. Wzięła legendy polskie, „Starą Baśń” i wspólnie przetworzyliśmy to na komiks. Fabuła kolejnych tomów była już konsekwencją wyjściowego pomysłu, dodawałem rozmaite bajki, legendy i na tej bazie powstała, może niezupełnie spójna, fabuła serii. Ponoć nawet drukarze niemieccy dopytywali się, co ten Doman tak katuje tych Niemców w tym komiksie. Może dlatego w ostatnich tomach zamiast Niemców wlepiłem Wikingów.

KZ: Inspiracje fabularne są w „Domanie” oczywiste, chciałem jednak zapytać o inspiracje wizualne. Do dzisiaj robi wrażenie w tym komiksie mnogość szczegółów, scenografie, wystrój wnętrz, ubiory czy ozdoby. Czy posiłkował się Pan jakimiś źródłami?

AN: Tak, zawsze interesowała mnie historia, więc miałem sporo różnych książek związanych z archeologią, historią i większość szczegółów zaczerpnięta była z ikonografii tych książek, choć oczywiście dowolnie traktowanej. Nie siliłem się na to, żeby każdy miecz był zgodny z epoką, raczej kierowałem się wizualną wartością przedmiotów. Jeśli chodzi o wnętrza wykorzystywałem tu wzorce skandynawskie, a nawet syberyjskie. Co zabawne, w jednym z wywiadów pytano mnie kiedyś, czy scenografia filmu „Stara Baśń” Hofmana nie była ze mną konsultowana. Rzeczywiście, autor scenografii i scenariusza chyba spotkał się z „Domanem”, widać podobny pomysł na przedstawienie epoki. Cieszy mnie to.

KZ: Rzuca się też w oczy specyficzne, mocno stylizowane liternictwo. Wydaje mi się że był Pan na polskim gruncie pionierem tego typu zabiegów.

AN: Możliwe, choć oczywiście ja tego nie wymyśliłem, tylko zaczerpnąłem z komiksów francuskich i włoskich, które uwielbiałem. Uważam, że liternictwo jest immanentną częścią planszy komiksowej, nadaje charakter wypowiedziom i świetnie podkreśla klimat czasu, w którym dzieje się fabuła.

KZ: Sprawdziłem nakłady poszczególnych zeszytów i wyszło mi, że łącznie sprzedało się półtora miliona egzemplarzy „Domana”.

AN: Zgadza się, ktoś mi nawet policzył że ogółem oddzielnych albumów mojego autorstwa wydano prawie 4 miliony.

KZ: Jak na dzisiejsze realia polskiego rynku są to kosmiczne liczby. Czy czuł się Pan gwiazdą?

AN: Gwiazdą to może za dużo powiedziane, ale prawda jest taka, że ówczesna czołówka rysowników była w pewnym sensie traktowana jak gwiazdy. W „Świecie Młodych” – co mnie kompletnie zaskoczyło – przychodziło do mnie masę listów, czytelnicy zakładali fankluby „Domana”. Nieraz zdarzało mi się, że na ulicy zaczepiali mnie obcy ludzie. Pojawiałem się też w mediach, kilkakrotnie byłem zapraszany do „Pegaza” (przez wiele lat najpopularniejszy telewizyjny magazyn kulturalny – przyp. MS), obok uznanych malarzy czy artystów. Widziano w nas, rysownikach komiksów, dziwne zjawisko na firmamencie ówczesnej kultury, ale też nie byliśmy traktowani jako jakiś margines.

KZ: A jak się to przekładało na finanse? Czy na rysowaniu komiksów można było dobrze zarobić?

AN: Zdecydowanie. Średnia pensja w Polsce wynosiła wówczas w przeliczeniu 5 dolarów, tymczasem my tyle samo dostawaliśmy za zrobienie jednej planszy. Przyznam się szczerze, że umiałem o siebie zadbać i potrafiłem z wydawcami wynegocjować osobne honorarium za dymki, osobne za rozbarwienie, osobne za scenariusz, rysunki, opracowanie wklejki itp. Po podsumowaniu wychodziło czasem kilkakrotnie więcej niż koledzy. Ale te zarobki były dobre tylko w porównaniu do polskich realiów. Nie mieliśmy np. żadnych zysków od liczby sprzedanych egzemplarzy. Czasem dyskutowaliśmy o tym w gronie rysowników; Niektórzy nie dbali o to, ale innych trafiał szlag, że w przeliczeniu na 1 egzemplarz nasze wynagrodzenia wychodziły zero i kilka miejsc po przecinku.

KZ: Skoro był Pan bardzo popularny w latach 80-tych, to nie myślał Pan o karierze zagranicznej, jak Rosiński czy Polch?

AN: Miałem kiedyś jakieś propozycje od belgijskiego wydawcy i Kongresu Polonii Amerykańskiej. Ponoć polonia amerykańska zaczytywała się swego czasu w „Domanach”. Ale były to propozycje na tyle mgliste, że nie widziałem sensu w ryzykowaniu odejścia od tego co osiągnąłem w Polsce. Ja właściwie nigdy nie czułem takiego przymusu, żeby zaistnieć w świecie, bo czułem się dowartościowany w Polsce i to mi wystarczało. Nie miałem po prostu powodu, żeby szukać innego rynku.

KZ: „Doman” nie ma wyraźnego zakończenia, czy planował Pan kolejne tomy?

AN: Tak, miałem jeszcze jedną historię, która powstała w ołówku. Fabuła, jeśli dobrze pamiętam, miała związek z miejscowością Truso i dotyczyła poszukiwania bursztynu. Nigdy nie ukończyłem tego komiksu, bo nastąpiły wtedy kłopoty wydawcy i zniechęciłem się.

KZ: Wielu uważa drukowanego w 1989r. na łamach „Fantastyki Larkisa” za najdoskonalsze graficznie Pana dzieło. Jakie były kulisy powstania tego komiksu?

AN: To był pomysł Jacka Rodka, zastępcy redaktora naczelnego „Fantastyki” (który z resztą w owym czasie był szarą eminencją środowiska związanego z fantastyką) i Wiktora Źwikiewicza, pisarza z Bydgoszczy. Obaj ze znajomymi maniakalnie pasjonowali się grami RPG. Sam w tym trochę uczestniczyłem, potrafili ciągnąć sesje tygodniami, prawie że nie wychodząc z domu. Rodek zresztą importował z Anglii pomoce do gry, plansze, figurki itp., co w owych czasach było ewenementem. W pewnym momencie obaj wpadli na pomysł, żeby fabułę swojej gry przetworzyć na scenariusz komiksowy. Akurat byłem pod ręką i padł pomysł, żebym to narysował. Podjąłem się tego, i przyznam się szczerze, że to chyba najdłużej rysowany komiks w moim życiu. Zajęło mi to około 2 lat, fakt że nie tylko z powodu pracochłonności rysunków, ale też innych prac, bo robiłem wówczas równolegle oprawy graficzne książek i ilustracje zamawiane przez tygodniki.

Czy to był Pana zamysł, żeby szczególnie wycyzelować ten komiks, żeby to była Pana największe dzieło?

AN: Może nie aż tak, ale rzeczywiście chciałem to w takiej konwencji ująć. Zresztą zawsze była mi bliska taka bardzo staranna i pracowita kreska.

Dlaczego publikacja tego komiksu na łamach Fantastyki została przerwana?

Na wskutek innych prac nie udało mi się zrealizować kolejnego odcinka na czas. Komiks wypadł z cyklu wydawniczego, a jak wypadł, to już nie było specjalne sensu, żeby po długiej przerwie zamieszczać następne plansze. Tym bardziej, że był równolegle pomysł, żeby to wydać jako oddzielny album, do czego też ostatecznie nie doszło. Ale komiks jest dokończony, może kiedyś wydam go własnym sumptem w 100 egzemplarzach, żeby pokazać wnukom.

Może Pan w takim razie zdradzi czytelnikom KZ, co wydarzyło się na ostatnich planszach „Larkisa”?

Główny bohater odnosi śmiertelne rany, zostaje jednak ocalony dzięki cudownym mocom odnalezionego medalionu i – mówiąc półżartem – szczęśliwy odjeżdża z wojowniczką Sakrą w siną dal. Zakończenie jest otwarte, rozwojowe, bo miały powstać jeszcze co najmniej 2 części.

W latach 80-tych był Pan bardzo popularnym twórcą, tymczasem w kolejnej dekadzie nieoczekiwanie Pan zniknął. Co się stało?

Nie wydarzyło się nic sensacyjnego. Rynek komiksowy się skończył, zastanawiałem się wówczas, czy nie wyemigrować do innego kraju i tam kontynuować karierę. Zrobiłem nawet dwie próby, ale nic konkretnego z tego nie wynikło. Zająłem się więc czym innym, założyłem firmę projektującą wnętrza, a ponieważ działalność przynosiła dobre dochody, poświęciłem się temu w całości. Teraz jestem na emeryturze, ale zajmuję się tym jeszcze od czasu do czasu.

To znaczy że nic już Pan potem nie narysował?

Miałem jakieś propozycje, ale obecny rynek niestety jest dla hobbystów, a nie profesjonalistów. Jeśli ktoś składa mi jakąś propozycję i okazuje się, że mam na tym zarobić mniej niż rysując jedną planszę do jakiegoś wydawnictwa, to jest to dla mnie kuriozalne, żeby nie powiedzieć obraźliwe. Mam co jakiś czas jakieś oferty, jeśli warunki nie są żenujące to podejmuję się. Np. jakiś czas temu na zlecenie Życia Warszawy rysowałem jednoplanszowe zajawki do scenariuszy Ilony Łepkowskiej zapowiadające odcinki serialu „M jak Miłość”, które ukazywały się przez około pół roku. Mówiąc szczerze nie do końca byłem z tego zadowolony, chociaż pieniądze były przyzwoite.

Czy nie czuje się Pan obecnie zupełnie zapomniany?

Nie, gdybym był jakąś ówczesną Dodą, to może w głowie by mi się przewróciło. Ale ja nie mam mentalności celebryty, nigdy mi nie zależało żeby świadomie budować wokół siebie zainteresowanie fanów, jak to robi np. Chmielewski. To nie zarzut oczywiście.

Obecnie część dawnych mistrzów powraca w reedycjach. „Doman” wizualnie w ogóle się nie zestarzał; czy nie myślał Pan o wznowieniu tych zeszytów np. w jednym tomie?

Robiłem parę podejść, ale po pierwsze wysokości nakładu są niezrozumiałe, a po drugie honoraria są szokująco niskie. Albo komiks znajduje swoje miejsce na rynku i przekłada się to na godziwą zapłatę, albo nie. Wydawać coś, żeby poprawić sobie samopoczucie, albo żeby wystawić sobie pomnik – to nie ma sensu. Pomnika mi nie potrzeba.

Czy obecnie nadal czyta Pan komiksy?

Tak, ostatnio na przykład czytuję „Fantasy Komiks” Egmontu.

A z polskich twórców komuś Pan kibicuje?

O tak, uwielbiam Śledzińskiego, bo jest niesamowicie prawdziwy w tym co robi. Po za tym oczywiście interesuję się rysownikami z mojego miasta, Andrzejem Janickim i Jackiem Michalskim, bardzo cenię ich pracę. Ostatnio wpadło mi w ręce coś, co będzie hitem na naszym rynku. Mam na myśli „Wiedźmina”, robi to trójka ludzi z Krakowa (Michał Gałek, Arkadiusz Klimek i Łukasz Poller – przyp. MS). Uważam że to znakomity komiks, trochę mi przypomina wizualnie Rosińskiego z okresu środkowego. Jedna z piękniejszych rzeczy, jakie ostatnio widziałem.

Obecny rynek w Polsce nie sprzyja profesjonalnemu zajmowaniu się komiksem.

Nie chcę umniejszać tego, co się dzieje obecnie w polskim komiksie. Powiem więcej, jestem pełen podziwu dla ludzi, którzy pracują gdzieś zawodowo, a oprócz tego rysują i to świetnie. Ale jeśli autor, który naprawdę tworzy rzeczy wyjątkowe jest traktowany przez wydawcę jak amator, który ma robić komiks dla przyjemności, to jest to skandaliczne. Dla mnie obecny rynek to jakieś kuriozum, kiedyś sporo jeździłem po świecie więc wiem, że wszędzie komiks to przede wszystkich potężny biznes, oparty na solidnych podstawach finansowych. A w Polsce mamy niemalże komiks podziemny. Nie wiem jaka jest tego przyczyna. Może taka, że wydawnictwa, które powstawały w okresie transformacji, były dość słabe finansowo i bazowały tylko na tytułach, na których można było szybko i dużo zarobić. Komiks nie mieścił się w ich planach, więc czytelnicy odeszli do innego typu rozrywki. Potrzeba kogoś z potężnym kapitałem i wizją, kto podejmie ryzyko, powalczy o odzyskanie tych ludzi, zacznie wypuszczać duże nakłady nie obawiając się strat w krótszym okresie. Trzeba zaczynać od dzieciaków, one wciąż uwielbiają wszelkie obrazki i kreskówki. Siła oddziaływania obrazu jest potężna i nic tego nie zmieni.

KZ: Dziękujemy za rozmowę.

Pytania zadał Michał Siromski. Wywiad zrealizowano w kwietniu 2011 roku.

Andrzej Nowakowski – rocznik 1946r., jeden z najpopularniejszych polskich rysowników lat 80-tych. Sławę przyniosły przede wszystkim albumy „Noc sprawiedliwych pięści”, „Zemsta Harpera”, „Larkis”, a zwłaszcza serial „Doman”. Poza komiksami tworzył ilustracje i oprawy graficzne dla takich wydawnictw, jak KAW, MAW, Interpress, Orbita czy Pomorze. Jego ilustracje publikowane były na łamach „Dziennika Wieczornego”, „Fantastyki”, „Świata Młodych”, „Szpilek”, „Polityki”, „Panoramy”, „Życia Warszawy” i „Dziennika Łódzkiego”.