AQUAMAN VOL. 4

POWRÓT KRÓLA?


222x300

Jest taki gatunek superbohaterów, do których mało kto chce się przyznać. Z jednej strony, zbyt „drętwi”, by znaleźć poklask u współczesnych, rozbestwionych „Kaznodziejami” i „Scottami Pilgrimami”, czytelników. Z drugiej natomiast, reprezentujący tradycje, z których trudno zrezygnować wydawcy funkcjonującemu na rynku od przeszło pół wieku.

Na początek mała dygresja, z pozoru tylko niezwiązana z tematem. „Czerwone spodnie to Francja!” – jak ponoć miał z nieskrywanym zacietrzewieniem oświadczyć przedstawiciel francuskiego sztabu, gdy niżsi rangą oficerowie zaproponowali, by jaskrawe uniformy armii Napoleona III zastąpić nieco mniej „krzykliwymi” kolorystycznie mundurami. Jak to zwykle bywa wśród „postgalijskich” wojaków, względy prestiżowe przeważyły nad praktycznymi, co walnie przyczyniło się do (inaczej się tego nazwać nie da…) koncertowej klęski, jaką doznali od pstrokato odzianych Prusaków latem 1870 roku. Jaki był ciąg dalszy (inny termin również po prostu nie pasuje…) „przerżnięcia” przez Francuzów wojny, w którą ich głupawy cesarz dał się wciągnąć niczym dzieciuch bez dyplomatycznego doświadczenia, warto prześledzić we wzorcowo spolszczonym przez Egmont „Krzyku ludu”.

Wracając do meritum: z pozoru podobnie rzecz się ma z Aquamanem. Bowiem ów, zaistniały w burzliwym roku operacji „Barbarossa”, heros o wizażu noszącym znamiona tej zamierzchłej epoki, uparcie twa w komiksowym uniwersum, raz za razem dopominając się swoich praw. Dzierżące doń prawa DC Comics również nie zamierza zeń rezygnować, mimo że współczesna dzieciarnia zdaje się dalece bardziej preferować, dajmy na to – Gormity czy Bakugany, niż odzianego w pomarańczową koszulę blond-pętaka. A jednak co jakiś czas decydenci tego wydawnictwa usiłują na nowo „wkupić” go w czytelnicze łaski.

Tak też było w roku 1991, gdy do dystrybucji trafił pierwszy epizod serii „Aquaman Vol. 4”. Rzecz z założenia planowano jako pełnowymiarowy miesięcznik. Tytuł przetrwał jednak na rynku jedynie przez rok… Dlaczego tak się stało?

Pierwszą i najważniejszą przyczynę wskazano już chwilę temu. Archaiczny szlif wpisany w charakter tej postaci odstręczał ogrom potencjalnych czytelników. Tym bardziej, że mniej więcej w tym samym czasie zyskali oni sposobność śledzenia perypetii osobowości znacznie bardziej adekwatnych do potrzeb ówczesnego rynku. Cóż zatem mógł poradzić gadający z rybami ćwok w obliczu wyczynów „młodej krwi” superbohaterskiego rzemiosła pokroju Savage Dragona, ponętnej Cyblade oraz jej kolegi z formacji Cyberforce, Ripclawa? Dodajmy do tego przeżywających wówczas jeden z najlepszych momentów w swoich dziejach mutantów Marvela, wciąż chętnie nabywaną grupę tytułów z udziałem Avengers (a było wówczas tego, bagatela, siedem miesięczników) czy chociażby wiecznie popularnego „przyjaciela z sąsiedztwa”, a otrzymamy konkurencję, której nie bez trudu stawiali czoła nawet sztandarowi herosi DC.

Drugim (i chyba jeszcze bardziej istotnym) powodem efemeryczności tegoż przedsięwzięcia był brak woli zarządu tego skądinąd szacownego wydawcy, by przyznać się do fatalnego błędu, który po dziś dzień wytykają jego przedstawicielom zagorzali fani „Władcy Siedmiu Mórz”. Chodzi mianowicie o zażegnanie kompleksowych reform w uniwersum Aquamana, zapoczątkowanych przez scenarzystę Neala Poznera i sekundującego mu w tym przedsięwzięciu grafika Craiga Hamiltona. Przedefiniowanie tej postaci (co miało miejsce na kartach opublikowanej w roku 1986 miniserii „Aquaman Vol. 2”) spotkało się z żywiołowym entuzjazmem czytelników – także tych, którzy zazwyczaj zwykli trzymać się z dala od przygód Arthura z Atlantydy. Nic zresztą w tym dziwnego, bowiem zjawiskowa – jak na tamte lata – oprawa graficzna przy równoczesnym nasyceniu fabuły motywami rodem z literatury fantasy oraz pism ezoterycznych, przełożyły się również na satysfakcjonujące wyniki sprzedaży, a także przychylność ogółu krytyków. Wspomniana miniseria zdawała się zatem idealnym punktem wyjścia do dalszego rozwoju mitologii Aquamana w duchu znacznie bardziej atrakcyjnym i stosownym do realiów rynku schyłkowych dekad XX w.

Niestety, z dotąd niewyjaśnionych powodów koncepcja Poznera nie doczekała się kontynuacji, a nawet reedycji w postaci wydania zbiorczego. Zarząd DC de facto zdecydował się na krok wstecz, usiłując przywrócić do łask klasyczną, choć zarazem zaśniedziałą patyną wieku wersję rodem z zamierzchłej Srebrnej Ery. Bowiem, ku zaskoczeniu znacznej części fanów naczelnego „pływaka” wspomnianego wydawnictwa, opublikowana w roku 1989 miniseria stanowiła aż nazbyt dosadny sygnał, że o kontynuowaniu „linii” Poznera/Hamiltona nie mogło być mowy. O rok późniejsze „Atlantis Chronicles” w wykonaniu Petera Davida i Estebana Maroto całkowicie słusznie doczekały się opinii najbardziej udanej fabuły traktującej o Aquamanie (choć, paradoksalnie, on sam pojawia się dopiero w finalnym epizodzie miniserii), równocześnie nawiązując po części do rozwiązań zastosowanych przez Poznera (większy nacisk na motywy ezoteryczne), a przy okazji dając początek kolejnym, dobrze rokującym wątkom, które z powodzeniem mogły znaleźć ujście w pełnowymiarowym cyklu.

Niestety, z równie niezrozumiałych względów, jak miało to miejsce w przypadku miniserii z roku 1986, wiele wskazywało, że również „Atlantis Chronicles” podzielą jej los, stając się kolejnym niespełnionym snem wielbicieli perypetii Arthura Curry’ego. Bowiem, gdy jesienią 1991 r. do dystrybucji trafił premierowy epizod kolejnej poświęconej mu serii (tym razem zaplanowanej jako „pełnometrażowy” miesięcznik), decydenci DC zachowali się niemal identycznie co wspominany wyżej sztab armii francuskiej, odcinając się od modernizatorskich zapędów zatrudnianych przez nich scenarzystów. Stąd też Shaun McLaughlin, „świeżak” w komiksowym biznesie, któremu powierzono nową serie, niemal całkowicie zignorował treści zawarte w „Kronikach”. Miast tego sięgnął po wersję z miniserii Keitha Giffena i Curta Swana (z roku 1989), która – delikatnie rzecz ujmując – nie zrobiła furory. Mimo to McLaughlin bezstresowo kontynuował zawarte w niej wątki, co już na starcie nie wróżyło nadmiaru powodzenia…

Pierwsze sceny premierowego epizodu przenoszą czytelnika wprost do Atlantis. Stolicę rozległego niegdyś imperium ostrzeliwują jednostki podwodne jednego z wyspiarskich państw, wywołując popłoch wśród przedstawicieli pradawnej cywilizacji. Rzecz jasna mieszkańcy Atlantydy mogą liczyć na wsparcie swego obrońcy, który pomimo aktywności w szeregach Europejskiej Ligii Sprawiedliwości nie zapomina o podmorskiej ojczyźnie. Oczywiście Aquaman prędko radzi sobie z najeźdźcami, co jednak nie rozwiązuje zasadniczego problemu. Bowiem pozostająca w izolacji Atlantyda nie utrzymuje oficjalnych kontaktów z żadnym państwem i tym samym w świetle prawa międzynarodowego wszelkie przejawy agresji wobec niej pozostają bezkarne. Aquaman, choć niechętnie, podejmuje się roli pośrednika pomiędzy mieszkańcami powierzchni a swymi pobratymcami i już niebawem zyskuje status ambasadora w ramach ONZ. W nowej roli odnajduje się całkiem nieźle, choć nie bez znamion stresu. Nie najlepsza kondycja psychiczna Arthura to w głównej mierze efekt traumatycznych wydarzeń, w wyniku których główny adwersarz Aquamana – Black Manta – uśmiercił jego syna. Po tej tragedii „Władca Siedmiu Mórz” de facto nigdy w pełni się nie podźwignął, co w niniejszej serii eksploatowano w stopniu szczególnym.

Wedle prawideł superbohaterskiej konwencji nie mogło się obyć bez doborowego zestawu przeciwników. Obok wspominanej chwilę temu „Płaszczki” realizatorzy sięgnęli również po dawno niewidzianego Thanatosa (nr 7), Scavengera (nr 13) oraz jednego z niesłusznie zapomnianych oponentów Batmana, Nicodemusa (nr 8). I chociaż scenom starć nie brak patosu, to jednak daje się odczuć pretekstualność przynajmniej części z nich, przy równoczesnym niepełnym wykorzystaniu potencjału tkwiącego w skonfrontowaniu głównego bohatera ze wspominanymi łotrzykami. Chwalebnym wyjątkiem jest pod tym względem epizod siódmy, w którym Arthur pada ofiarą machinacji podszywającego się pod jego osobę Thantosa. Oniryczny (by wręcz nie rzec: psychodeliczny) nastrój tej opowieści korzystnie wyróżnia ją na tle pozostałych odcinków, stanowiąc tym samym dowód, że McLaughlin posiadał potencjał do tworzenia nie tylko superbohaterskiej „miazgi”, ale też nieco bardziej wymagających fabuł.

Całość wzbogacają liczne gościnne występy koleżeństwa „po fachu”. O ile epizodyczna rola Batmana w odcinku ósmym (rozgrywającym się zresztą w Gotham City) miała zapewne nagonić serii dodatkowej publiki, o tyle aktywny udział J’onna J’onnza znajduje pełne uzasadnienie w zażyłych relacjach łączących obu „drugoligowców” uniwersum DC. Pośrednio zasygnalizowano również obecność m.in. Green Lanterna i Black Canary, a w opowieści „Eco Wars” (numery: 9, 10) istotną rolę odgrywają „Morskie Diabły” – grupa awanturników wzorowanych na klasycznych Challengers of the Unknown. Zapewne z myślą o wiernych fanach w tok fabuł wkomponowano również Gartha, młodocianego pomocnika Aquamana, udzielającego się wówczas w szeregach Nowych Tytanów (którzy zresztą również nie omieszkali „zagościć” w tej serii) oraz pojawiającą się przede wszystkim w retrospekcjach Mery.

Szczególnie interesująco jawi się wątek antagonizmu pomiędzy głównymi związkami plemiennymi dawnej Atlantydy: Posejdonianami (spośród których wywodzi się właśnie Aquaman), a Trytonijczykami reprezentowanymi przez lorda Iquale’a (swoją drogą wzbudzającego odległe skojarzenia z marvelowskim Namorem). Z miejsca widać, że autorska spółka nosiła się z zamiarem rozwinięcia tegoż wątku, co jednak – ze względu na efemeryczny charakter niniejszej serii – nie miało szans pełnej realizacji. Niemniej, jak na cykl liczący sobie zaledwie trzynaście epizodów, przyznać trzeba, że jej tytułowy bohater wiódł nad wyraz aktywne życie towarzyskie.

Mimo że „Aquaman Vol. 4” był dla Shauna McLaughlina debiutem, to jednak ów scenarzysta z dużą swobodą poruszał się wśród zawiłości mitologii „Władcy Siedmiu Mórz”. Również profil charakterologiczny Arthura Curry’ego sprawiał wrażenie przemyślanego i równocześnie wyzbytego tak częstej w przypadku superbohaterów fasadowości. Niestety, okazało się, że to zbyt mało, by przekonać do swej wizji zadeklarowanych wielbicieli serii, a tym bardziej zawalczyć o zupełnie nowego czytelnika. W realiach wzmagającej się ekspansji Marvela oraz mocnego debiutu Image najzwyczajniej nie było na to szans. Odcięcie się od dokonań Neala Poznera, jak i Petera Davida, w zamiarze poszukiwania swoistej „trzeciej drogi”, wypada uznać za przejaw twórczego, choć zupełnie nieefektywnego zapału. Stąd też McLauglin stosunkowo prędko porzucił fach scenarzysty, znacznie lepiej radząc sobie w roli producenta i reżysera animacji bazujących m.in. na postaciach uniwersum DC (np. „Batman Beyond”, „Justice League Unlimited” oraz „Static Shock”).
trzynaście epizodów, przyznać trzeba, że jej tytułowy bohater wiódł nad wyraz aktywne życie towarzyskie.

Wielkiej kariery nie zrobił również (przynajmniej jak dotąd) główny rysownik serii, Ken Hooper. Mimo że w odróżnieniu od McLaughlina udzielał się przy realizacji komiksów nieco dłużej, to jednak ilustrowane przezeń serie („Primal Force”, „Mister Miracle Vol. 2”) z reguły nie zdobywały czytelniczej przychylności. Szkoda, bo zarówno w tej, jak i późniejszych pracach jego autorstwa, daje się zauważyć ilustratorską pasję przy równoczesnej odwadze w komponowaniu kadrów. Rzeczony zwykł skłaniać się ku bardziej detalicznemu ujmowaniu świata przedstawionego, co bywało chwilami drażniące, biorąc pod uwagę, że nie w pełni radził on sobie z perspektywą powietrzną (choć niewykluczone, że akurat w tym przypadku wina spoczywała na osobie kładącej tusz). Im jednak dalej rozwijał się ów cykl, tym Hooper stopniowo upraszczał swój szkic, skupiając się przede wszystkim na postaciach. Jednak i w ich przypadku nie wszystko „zagrało” tak, jak powinno. Niektóre pozy czy gesty pozbawione są stosownej naturalności, a i skróty perspektywiczne pozostawiają chwilami niemało do życzenia. Grafik bez wątpienia dysponował talentem i zapałem. Niestety, najwidoczniej zabrakło mu wystarczającej siły przebicia, by wywalczyć sobie stałe miejsce pośród wyrobników komiksowego rzemiosła.

Z perspektywy polskiego czytelnika, w niemałym stopniu odchowanego na przedrukach spod szyldu TM-Semic, szczególnie interesujące mogą wydać się dokonania Vince’a Giarrano, którego również zaangażowano do pracy nad tą serią. Tym, którym dane było wertować spolszczoną wersją „Batmana”, zapewne nie umknął uwadze zjawiskowy, ekspresywny styl zaprezentowany w takich opowieściach, jak: „Ludzka Pchła” (nr 3/1995), „Komornik” (nr 7-8/1996) oraz „Dziecko Rosemary” (nr 12/1996). Kreśląc popisy Aquamana, nie wykazał on co prawda porównywalnej drapieżności, jak miało to miejsce w przypadku perypetii Jeana-Paula Valleya / Azraela. Niemniej, wyraźna swoboda, z jaką kreował on świat przedstawiony w opowieści „Eco Wars”, stanowi jeden z mocniejszych akcentów niniejszego cyklu.

Bez względu na adresowane wobec tej serii zarzuty, nie sposób odmówić jej przekonujących okładek. Pełne dramatyzmu, sugestywne kompozycje Kevina Maguire’a (m.in. „X-Men Forever” oraz „Batman Confidential”) po dziś dzień uchodzą wśród fanów Aquamana za wręcz klasyczne – i aż żal, że nie powierzono mu zilustrowania przynajmniej jednego epizodu. Równie przekonująco prezentują się także okładki autorstwa głównego rysownika cyklu, Kena Hoopera. Ilustracji zdobiącej okładkę ósmego odcinka nie powstydziłby się zapewne nawet sam Brian Bolland. Z kolei ta z numeru jedenastego to udanie zaaranżowana parafraza archetypicznej wręcz okładki pierwszego odcinka „Supermana” z czerwca 1939 r. (wielokrotnie zresztą powielanej przez licznych twórców). Nie zgorzej poradził sobie Chris Schenck z okładką finalnego epizodu tej serii (który zresztą miał też sposobność zilustrować). Natomiast nie popisał się pod tym względem Vince Giarrano, któremu najwidoczniej zabrakło odpowiedniej weny.

Premierowy odcinek niniejszej serii promowała znana skądinąd formuła „Powrót Króla”. Prędko jednak okazało się, że król jest nie tyle nagi, co raczej – za sprawą powierzenia jego postaci zachowawczemu scenarzyście – nosi się w aż nazbyt staroświeckich szatach. Porzucając jednak zbędne metafory, przyznać trzeba, że ów tytuł nie znalazł wystarczającej liczby odbiorców, by na dłużej wpisać się w ofertę DC. Szkoda, bo debiutujący niemal w pięćdziesiątą rocznicę zaistnienia Aquamana miesięcznik, przy odrobienie konsekwencji władz wydawnictwa (czyt. zaangażowania Petera Davida, by kontynuował modyfikacje zapoczątkowane w „Atlantis Chronicles”) zapewne byłby w stanie utrzymać swój rynkowy byt. Niestety, takiej konsekwencji zabrakło, choć tyle z tego, że do czasu.

Wśród niektórych fanów „Władcy Siedmiu Mórz” pojawiają się niekiedy opinie wyrażające żal wobec, w ich przekonaniu, przedwcześnie zakończonej serii. Fakty są jednak takie, że fiasko wysiłków McLaughlina oznaczało równocześnie „zielone światło” dla podjęcia tematu przez Petera Davida. Czas pokazał, że rozpisana przezeń miniseria „Time & Tide” dała początek z dawna niespotykanej popularności tej postaci oraz rewolucyjnym wręcz rozwiązaniom formalnym w kontekście wizerunku Arthura Curry’ego. Ale to już zupełnie inna historia, o której być może uda się opowiedzieć przy innej okazji…

Przemysław Mazur

„Aquaman Vol. 4” nr 1-13
Scenariusz: Shaun McLaughlin
Szkic: Ken Hooper (nr 1-8, 11-12), Vince Giarrano (nr 9-10) i Chris Schenck (nr 13)
Tusz: Bob Dvorak
Kolor: Tom McCrow
Liternictwo: Dan Nakrosis
Redaktor koordynujący: Kevin Dooley
Okładki: Kevin Maguire (nr 1-7), Vince Giarrano (nr 9-10), Ken Hooper (nr 8, 11-12) i Chris Schenck (nr 13)
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: grudzień 1991 r. – grudzień 1992 r.
Okładka: miękka
Format: 17 x 26
Druk: kolor
Papier: offset
Liczba stron: po 32
Cena: $1 (nr 1-5) i $1.25 (nr 6-13)