PROPHET #21
Aby zrozumieć, kim i czym jest „Prophet” („Prorok”), musimy cofnąć się w czasie do początku lat dziewięćdziesiątych. Dokładniej do 1992 roku, kiedy to Todd McFarlane, Mark Silvestri, Jim Lee, Erik Larsen, Jim Valentino, Whilce Portacio i Rob Liefeld opuścili Marvel Comics w atmosferze skandalu. W wielkim skrócie – poszło o prawa własności i kontrolę nad wykorzystaniem tworzonych przez nich postaci i rysunków, które przechodziły w ręce Marvela, a za które twórcy, poza standardowym uposażeniem uzależnionym od liczby stron i niewielkich tantiemów, nie dostawali ani grosza. Jako że szefostwo Marvela nie przystało na ich warunki, utworzyli Image Comics, które dawało niespotykaną wówczas swobodę twórczą – i co najważniejsze – pełną kontrolę nad tym, co stworzyli.
Każdy z wyżej wspomnianych twórców założył własne studio, które nie ingerowało w działalność reszty. Dziecko Roba Liefelda nazywało się Extreme Studios. Pośród tytułów o wdzięcznych nazwach, takich jak: „Badrock”, „Bloodstrike”, „Youngblood”, „Glory” czy „Supreme”, znalazł się również „Prophet”. Najczęściej nie były to górnolotne dzieła. Opierały się głównie na mordobiciu i ogólnej rozwałce. Nie zmienia to faktu, że osiągnęły niesamowitą popularność. „Younglood” był pierwszym komiksem, który dotarł na szczyt listy bestsellerów w Stanach Zjednoczonych, a który nie był wydany przez Marvela lub DC. Ówczesny „Prophet” wpisywał się w ten schemat. Opowiadał o przygodach Johna Propheta, człowieka, który na skutek eksperymentów dysponował nadludzką siłą, wytrzymałością itp. Początkowo miał służyć złowieszczemu Philipowi Omenowi, ale jego twórca zaszczepił mu głęboką wiarę w Boga, co zazwyczaj kłóci się z zamiarami złoczyńców. Nie bez kozery wspomniałem o podróżach w czasie na początku, gdyż John wędrował właśnie po różnych epokach, walcząc z siłami zła i próbując uporać się z częściową amnezją. Bohater był też raczej typowym dla dzieł Roba Liefelda osiłkiem z nadludzko rozwiniętymi i zawsze napiętymi muskułami. Władał dwoma mieczami oraz ogromnymi laserami i inną bronią, którą rozwalał złoczyńców, szczerząc zęby. Jeśli pamiętacie komiksy wydawane u nas przez TM-Semic, postacie i kreska Roba Liefelda (podobnie jak i innych twórców Image) nie powinny być wam obce. Jeśli nie, to zerknijcie na zamieszczoną przy tym artykule składankę kilku okładek pierwszej serii. Liefeld jest na tyle charakterystyczny, że ciężko nie rozpoznać jego stylu.
Prophet” doczekał się łącznie dwudziestu zeszytów przygód, rozsianych po kilku miniseriach. Wydaje mi się, że nie zdobył jakiejś szalonej popularności, bo w przeciwieństwie do „Youngblood” czy „Supreme” usłyszałem o tej serii dopiero niedawno, gdy twórca Extreme Studios jesienią 2011 r. ogłosił, że powraca do swoich dawnych dzieł. Częściowo ma to związek z resetem uniwersum DC Comics, a częściowo z dającym się zauważyć sentymentem do mrocznych i ekstremalnych lat dziewięćdziesiątych – pomimo tego, że pod względem artystycznym często są traktowane jako „wieki ciemne” komiksu superbohaterskiego. Można więc pomyśleć, że teraźniejsze przygody Johna Propheta będą równie ciężkostrawne. Zwłaszcza że zaczynamy nie od pierwszego numeru, ale od dwudziestego pierwszego, co sugerowałoby kontynuację. Nic bardziej mylnego. Paradoksalnie, numer dwudziesty pierwszy jest lepszym punktem startowym dla nowego czytelnika niż wiele spośród „jedynek” nowych serii DC Comics. Dodatkowo twórca serii wycofał się daleko za kulisy i ograniczył się na razie do narysowania jednego z wariantów okładki. Oddał swoją postać we władanie młodych, obiecujących twórców – Brandona Grahama („King City”) i rysownika Simona Roya, który po trzecim odcinku zostanie zastąpiony przez bliżej mi nieznanego Farela Dalrymple’a. Obecną serię z pierwotną historią wiąże tytuł, postać głównego bohatera i ogólne założenia fabularne, co wyszło jej bardzo na zdrowie.
John budzi się ze stanu hibernacji w dalekiej przyszłości. Najprawdopodobniej na Ziemi, chociaż flora i fauna zupełnie nie przypominają tego, co widzimy za oknem. Ciężko też o innych ludzi, chociaż na podstawie fragmentów opowieści można snuć pewne, niezbyt optymistyczne, przypuszczenia co do losu naszej rasy. Bohater musi przetrwać i poznać cel misji, dla której został wybudzony. Czytelnik razem z nim przemierza nieprzyjazną, pełną dziwnych, niebezpiecznych kreatur krainę i poznaje zasady jej działania oraz żyjącą w niej cywilizację. Praktycznie każda strona zaskakuje nas czymś niecodziennym, ale pomimo tego łączy się w spójny obraz świata. Widać, że twórca spędził sporo czasu nad opracowaniem podstaw rzeczywistości komiksu. Dostajemy nawet mapkę świata. Rysownik dotrzymuje kroku, sprawnie łącząc obce ze znajomym, by uzyskać niepowtarzalne efekty wizualne. Sam John przeszedł metamorfozę i wygląda bardziej jak badacz-astronauta niż napakowany technogladiator z pierwowzoru. W ogóle całość czyta się raczej jak francuskie science fiction aniżeli komiks z USA, który dalej kojarzy się głównie z przygodami superbohaterów w ciasno opiętych kostiumach. Innym skojarzeniem jest seria gier „Fallout”, gdzie wędrowiec przemierza groźny postapokaliptyczny świat. Właśnie takim typem opowieści zdaje się być „Prophet”. Bardzo mi się to podoba, bo poza niedawno wznowionym „Wasteland” Antony’ego Johnstona nie przypominam sobie komiksów reprezentujących ten gatunek. Zaprenumerowałem serię po obejrzeniu kilku przykładowych stron i przeczytaniu rekomendacji Warrena Ellisa. Nie zawiodłem się i – co więcej – nie mogę się doczekać dalszego ciągu opowieści. Wydaje mi się, że jeśli lubicie tego typu historie, wam również powinno się spodobać.
Konrad Dębowski
„Prophet” #21
Scenariusz: Brandon Graham
Rysunki: Simon Roy
Liternictwo: Ed Brisson
Kolory: Richard Ballerman
Okładki: Marian Churchland, Rob Liefeld, Andy Troy
Wydawca: Image Comics
Cena okładkowa: 2,99$
Data publikacji: 18 stycznia 2012r.