SMOK KOMIKS: CROMM CRUACH


222x300

Cromm Cruach to imię pradawnego bóstwa czczonego (nie bez znamion trwogi) przez niektóre społeczności celtyckie, a być może także poprzedzające je ludy staroeuropejskie. Cromm Cruach to również tytuł antologii komiksowych nowel, poświęconych – jakże by inaczej – starożytnym Celtom.

Cokolwiek by nie sądzić o sytuacji komiksu w Polsce doby lat dziewięćdziesiątych (a przy okazji również schyłku wcześniejszej dekady), fenomenalność tegoż momentu dziejowego nie przestaje zadziwiać. Poluzowanie pęt narzuconych przez sypiący się reżim pewnego pana w mrocznych okularach (zniesienie cenzury, zwiększenie dostępności deficytowego dotąd papieru, wprowadzenie mechanizmów wolnorynkowych), spowodowało autentyczny wysyp historyjek obrazkowych publikowanych niekiedy przez zaskakująco egzotycznych wydawców (np. zajmujących się równocześnie dystrybucją „nowoczesnych aparatów do wodnego masażu”…). Zwłaszcza że komiks, postrzegany jako produkt skierowany wyłącznie do dzieciarni (czyt. odbiorcy mało wymagającego), uważano za towar atrakcyjny sam w sobie, niewymagający przemyślanej polityki wydawniczej. Stąd też ci, którym dane było wówczas względnie świadomie funkcjonować, pamiętają zapewne kioskowe witryny z zalegającymi stertami komiksopodobnych potworków tego sortu co „Bitwa pod Legnicą” (skądinąd opatrzona bardzo kompetentnym wstępem historycznym) tudzież w swojej „klasie” wręcz archetypiczne „Działa Nawarony”.

Na szczęście, obok przejawów wyliczonego na łatwy zysk dyletanctwa zyskaliśmy również sposobność do zapoznania się z propozycjami – jeżeli nie w pełni warsztatowo dojrzałymi (choć i takich przypadków nie brakło – m.in. „Zbyt długa jesień” Jerzego Szyłaka i Sławomira Jezierskiego oraz nie mniej zjawiskowe „Dwie podróże Guliwera” Gabriela Muldyńskiego i Pawła Pawlaka) – to z pewnością znakomicie rokującymi na przyszłość. Szkoda tylko, że w przypadku co najmniej kilku obiecująco zapowiadających się twórców „ciąg dalszy nie nastąpił” (czyt. podjęli się dalece bardziej intratnych zajęć w zamiarze wykarmienia i odziania swych rodzin). Taki też los spotkał, niestety, również twórców antologii „Cromm Cruach”. Bowiem uczestniczący w tym projekcie Zbigniew Mielnik i Bartłomiej Lisowski najwidoczniej zaniechali swej aktywności (a szkoda…) na komiksowym gruncie (przynajmniej do kwietnia 2012 r.). Fortunnym wyjątkiem okazał się pod tym względem Jerzy Ozga (choć w pewnych okresach również postrzegany jako „zaginiony w akcji”), którego wielbicielom zjawiskowo zilustrowanych narracji przedstawiać raczej nie trzeba. Zwłaszcza że efekt jego twórczych wysiłków mamy możność podziwiać ostatnimi czasy na kartach znakomicie zapowiadającego się cyklu science fiction pt. „Yorgi”.

Jednak już na etapie zamierzchłych lat dziewięćdziesiątych wspomniany plastyk nie był (pomimo względnie młodego wieku) w komiksowym fachu nuworyszem, jako że popis swych umiejętności zaprezentował kilka lat wcześniej w brawurowo rozrysowanej „Księdze miecza” („Komiks-Fantastyka” nr 2/1989). Tym samym stworzona przezeń na potrzeby „Cromm Cruach” autorska wizja zmagań zwaśnionych klanów („Flain”) sprawia wrażenie pracy warsztatowo dojrzałej, o jakości, której nie powstydziłyby się redakcje „Métal Hurlant” oraz jego anglosaskiej emanacji znanej jako „Heavy Metal”. Stylistycznie rzecz wykazuje znaczne różnice w zestawieniu ze wzmiankowaną „Księgą miecza”. Bowiem kreska jest tu bardziej wrażeniowa, ekspresywna, choć – paradoksalnie – zdyscyplinowana i wyzbyta przypadkowości. Nie od dziś wiadomo, że Ozga to twórca nieprzeciętnie utalentowany i tym samym także w niniejszej noweli próżno doszukiwać się chociażby śladowych znamion niedostatków warsztatu. Komiks zdradza natomiast podobieństwo wobec prac autorstwa znakomitego i całkiem nieźle znanego polskim czytelnikom (choć raczej nieco bardziej leciwym) węgierskiego grafika, Ernő Zóráda (zwłaszcza dzięki publikowanej w magazynie „Alfa” adaptacji powieści Artura Conana Doyle’a „Zaginiony Świat”). Ozga nie omieszkiwał zresztą sięgać do znakomitych wzorców (nic przy tym nie tracąc z unikalności swego stylu), o czym niedwuznacznie wspomniał także przy okazji przywoływanej chwilę temu „Księgi miecza” (w kontekście twórczości Hala Fostera).

Śmiałym, zdynamizowanym ujęciom kompozycyjnym (m.in. wojownicy zmierzający ku sobie na rydwanach) sekunduje również swoista ironia wobec epickiej konwencji, niekiedy zbyt pompatycznie stosowanej przez licznych twórców fantasy. Zwłaszcza że pomimo rosłości tytułowy Flain to de facto zaprzeczenie standardowego wizerunku przypisanego heroicznym specom od rozwałki. Szczególnie wymowny jest pod tym względem kadr ukazujący wymarsz wioskowych „osiłków” na pole starcia z wrogim im klanem. O patosie – porównywalnym z pamiętną sceną z „Nieśmiertelnego”, gdy McLeodowie wyruszali do walnej rozprawy z wrogimi im Fraserami – nie może tutaj być mowy. Fabularnie rzecz jest tym bardziej wciągająca, że obok przewodniego wątku międzyplemiennej konfrontacji Ozga umiejętnie wkomponował również elementy nadprzyrodzone (rusałka, istota określająca się mianem „króla elfów”, motyw wędrówki pomiędzy światami), tym samym stosownie „klimatyzując” stworzoną przezeń opowieść.

Otwierająca antologię nowela („Samhain”) powstała za sprawą Zbigniewa Mielnika, który najwidoczniej nie porzucił całkowicie plastycznej pasji (o czym świadczą wykonane przezeń okładki na potrzeby polskiego przekładu cyklu „Imperator” pióra Conna Igguldena), ale jako komiksowy twórca dał się poznać jedynie za sprawą tej właśnie fabuły. A szkoda, bo pomimo silnych znamion inspiracji stylistyką Simona Bisleya z okresu tworzenia przezeń cyklu „Sláine” (przy czym znów moglibyśmy powtórzyć za niejakim Stanisławem Aniołem: „My się nie wstydzimy dobrych wzorców”), Mielnik sprawiał wrażenie autora sprawnie radzącego sobie w poetyce komiksu. Pozorna szkicowość nakreślonych przezeń plansz pogłębia poczucie odrealnienia toku akcji rozgrywającego się jakby na płaszczyźnie półmitycznej. Mamy tu bowiem do czynienia ze zmagającymi się armiami umarłych, owładniętym bitewnym szałem wodzem plemiennym, całkiem dobrze poinformowanymi druidami, jurną boginką, a nade wszystko obecnym w tle tytułowym Cromm Cruach. Formuła komponowania planszy podkreśla niesamowitą aurę opowieści, a zastosowanie miękkich ołówków, jako głównych narzędzi użytych przy jej wykonaniu, budzi nostalgię za epoką wyzbytą zsyntetyzowanego (czyt. wątpliwego) uroku tabletu graficznego.

Jako że świat wyobrażeń Celtów charakteryzował (a przynajmniej tak możemy mniemać z nielicznie zachowanych źródeł) ponury fatalizm niewolny od wyszukanego okrucieństwa, toteż również w noweli Bartłomieja Lisowskiego („Mael”) nie brakuje przejawów takiej właśnie interpretacji rzeczywistości. Podobnie jak we wcześniejszych nowelkach, także i tu istotną rolę odgrywa osobnik wprawiony w wojennym rzemiośle oraz istota nadprzyrodzona rodem z celtyckiej tradycji mitycznej. Dodajmy do tego mistyczny artefakt oraz obfitującą w zasnute mrokiem kromlechy scenografię, a otrzymamy nastrojowość daleką od świata przedstawionego znanego z perypetii Asteriksa i Obeliksa (koniec końców również Celtów). Taktyka graficzna zastosowana przez Bartłomieja Lisowskiego opiera się na celowych deformacjach ocierających się niekiedy o estetykę, którą nie pogardziliby szanujący się turpiści. Chwilowe problemy z czytelnością poszczególnych kadrów dodatkowo podkreślają pesymizm wpisany w wyobrażenia Celtów o rzeczywistości nadprzyrodzonej. Zwłaszcza że nadistoty ukazane w tej opowieści z powodzeniem odnalazłyby się w panteonie krwiolubnych bóstw zrodzonych w wyobraźni pewnego mieszkańca Providence. Przy tej okazji warto nadmienić, że Bartłomiej Lisowski wciąż pozostaje aktywnym plastykiem, choć, niestety, poza obszarem komiksowej twórczości.

Z posłowia zawartego w niniejszym albumie mniemać można, że twórcom antologii przyświecała ambicja dalszej publikacji pod szyldem „SMOK Komiks”. Niestety, ów projekt podzielił los m.in. znakomicie zapowiadającego się magazynu „CDN” i tym samym okazał się „jednostrzałową” imprezą. Dodajmy, że umiarkowanie znaną, nawet wśród komiksowych oszołomów pokroju piszącego te słowa. Zapewne wynikło to z tego względu, że omawiany tytuł trafił do dystrybucji prawdopodobnie w ramach „schyłkowej fali” (być może około roku 1995, choć brak w tym kontekście konkretnych danych) przejawów twórczości polskich komiksiarzy doby lat dziewięćdziesiątych, aspirujących do zaistnienia w nieco szerszym zasięgu niż miało to miejsce w przypadku zinów. Pech w tym, że w tzw. międzyczasie cwani kioskarze wyczuli, że z tego typu produktu nie uciułają stosownej marży, a wziętą w ajencję witrynę perspektywiczniej zagospodarować „Popcornem”, „Bravo”, a zwłaszcza periodykiem o wdzięcznym tytule „Cats”, niż historyjkami obrazkowymi rodzimych twórców.

Na marginesie warto dodać, że twórcy antologii nie omieszkali zapewnić nieco mniej „otrzaskanym” w temacie Celtów czytelnikom sposobności do zwięzłego zaznajomienia się z dziejami tej niemal całkowicie wymarłej grupy etnicznej („niemal”, bo na upartego jako ich potomków możemy zaliczyć Irlandczyków, Szkotów i Bretończyków). Służył temu zarówno wstęp, jak i zamieszczony na końcu komiksu minisłownik terminologii celtyckiej. Tym samym wpisali się oni w ideał promowany swego czasu przez „oświeconych” mądrali w perukach, w myśl którego „uczyć – bawiąc”, a który to z niemałym powodzeniem starał się również realizować wszystkim dobrze znany Papcio Chmiel.

Jeżeli pewnego dnia ktoś spośród grona szanownych czytelników natknie się na omówioną antologię pośród przesyconych wonią starzyzny antykwarycznych półek (co chyba nie będzie szczególnie częstym zjawiskiem, jako że większość nakładu tej publikacji zapewne powędrowała na przemiał), propozycja piszącego te słowa jest taka, by mimo wszystko zaryzykować wydatek sięgający prawdopodobnie oszałamiającej kwoty kilku złotych, nabywając ów rzadki, a zarazem nadspodziewanie udany przejaw ambicji naszych komiksowych twórców. Nie będą to pieniądze stracone.

Przemysław Mazur

„SMOK Komiks: Cromm Cruach”
Autorzy zamieszczonych w magazynie komiksów:
Zbigniew Mielnik („Samheim”), Jerzy Ozga („Flain”) i Bartłomiej Lisowski („Mael”)
Wydawca: Wydawnictwo „SMOK”
Data premiery: brak danych (być może rok 1995)
Okładka: miękka
Format: 20 x 48 cm
Druk: czarno-biały
Papier: offset
Liczba stron: 48