DAREDEVIL WEDŁUG EDA BRUBAKERA


222x300

Scenarzyści nie lubią Daredevila – tak przynajmniej twierdzą czytelnicy. Odkąd pamiętam, urządzali mu – adekwatnie do pseudonimu – piekło. A to jeden zabił mu dziewczynę, z drugiej zrobił uzależnioną od narkotyków prostytutkę, inny potem ją zabił… ale największy od lat burdel w jego życiu zrobił Brian Michael Bendis. Pytany ongiś o to, dlaczego pała taką nienawiścią do Matta Murdocka, odpowiedział: „Jeżeli napisałbym komiks, w którym Daredevil zjada pyszną kanapkę i ma niesamowicie udany dzień, to nikt by tego nie przeczytał”. I miał rację. Kochamy intensywne gorąco piekła w życiu naszych ulubionych bohaterów. Bendis złamał psychicznie Daredevila – ujawnił jego tożsamość, potem wprowadził do jego życia miłość, a nawet żonę; następnie sprawił, że obwołał się nowym Kingpinem Nowego Jorku, a w końcu wtrącił go do więzienia. I tak jeden łysy scenarzysta z Cleveland pokonał superbohatera z Hell’s Kitchen. Kto chce, może uznać osiemdziesiąty pierwszy numer „Daredevila” za zwieńczenie serii o sprawiedliwym prawniku w kostiumie diabła. W rzeczywistości Ed Brubaker dostał zadanie napisania kontynuacji tej historii i zaczął od tego, że wyciągnął go z więzienia. Początek dobrej passy w życiu Murdocka? Nic z tych rzeczy.

Daredevil zawsze był postacią szczególnie zmagająca się z swymi wyborami, bo bywały one szczególnie trudne moralnie. Jak większość najlepszych superbohaterów, pchany był poczuciem winy, ale jak mało który z jego kolegów po fachu, za wybory, dokonane pod wpływem poczucia odpowiedzialności, płacił wysoką cenę. O ile Brubaker nie pozwala Diabłu odetchnąć, to jednak jego staż różni się od działalności jego poprzednika.

Choć pozornie wciąż mamy do czynienia z przyziemnym herosem, działającym głównie na ulicach, pośród zbirów i gangsterów, to nowy scenarzysta znacznie chętniej sięga po postacie pasujące do trykociarskiej mitologii. Dawniej nie brakowało tu i ówdzie pojawiających się specyficznych, nadnaturalnych typów (m.in. historia „The Golden Age” czy epizod z Mr. Hyde’em), to jednak cały czas głównym problemem były rzeczy bliższe problemom z naszego świata – walka o władzę nad miastem, narkotyki na ulicach czy podwójna tożsamość. Tutaj do świata Daredevila na dobre powracają zombie-ninja z The Hand, Mr. Fear czy Gladiator, a w tle przewija się jeszcze parę innych, nie mniej charakterystycznych postaci (jak choćby bandzior z nożami zamiast rąk). Jest to szczególnie wyraźne, kiedy pamiętamy, jak odcięty od głównego świata Marvela był dawniej Daredevil. Świat pełen niesamowitych postaci łączy się ze światem wykreowanym przez Bendisa.

Różnica polega na tym, że tam prezentowanie wszelkiej maści mutantów i dziwadeł opierało się w dużej mierze na dekonstrukcji – ot, na przykład emerytowany gangster, staruszek po mutujących narkotykach, ze wspomnianego wcześniej „The Golden Age”, nie był superzłoczyńcą, do jakiego przyzwyczaiły nas tego typu historie, a zwykłym bandziorem ze zdolnościami przekraczającymi te ludzkie. Teraz superzłoczyńcy są superzłoczyńcami. Tak jak Bendis próbował odjąć ten element kiczu (albo ewentualnie z niego żartował, jak w przypadku Stiltmana), tak u Brubakera ciągle ten kicz gdzieś czuć, lecz przykryty warstwą realizmu. Bohaterowie nie zostają wrzuceni w prawdziwy świat, ale prawdziwy świat (czy też, ten bliższy naszemu światu, świat Bendisa) spotyka w połowie drogi superbohaterów. Tym sposobem cały staż Brubakera okazuje się być idealnym zwieńczeniem dojrzalszych przygód Diabła i powolnym, ale stanowczym wprowadzeniem go na powrót do świata Marvela (co dopełni Andy Diggle).

Przez całą swoją serię autor zdaje się wiedzieć, że to tylko świat komiksu. Z jednej strony mówi nam, że ludzie (tu: Kingpin, Daredevil) się nie zmieniają, nie potrafią być inni i wracają do swoich ról (albo kontynuują niszczenie swojego szczęścia – jak Murdock, romansując, podczas gdy jego żona jest chora), a z drugiej to pewnego rodzaju informacja dla czytelnika: „Hej, to fajna przejadżka. Wiecie, że obijamy waszego ulubieńca, ktoś zginie, coś wybuchnie, ale koniec końców… wszystko wraca do normy”. I my, jako czytelnicy tego typu komiksów, to rozumiemy, akceptujemy tę umowę – dajcie nam więcej, pozmieniajcie, ale jak już skończycie, to odłóżcie nasze ulubione zabawki na miejsce. Scenarzysta serwuje nam wysokiej klasy danie, ale przez to, że to po prostu to samo danie, co wcześniej, tylko lepiej podane, ustępuje temu, co gotował dla mnie Brian Michael Bendis. Tam działy się rzeczy wyjątkowe, przełomowe, a do tego śmiem twierdzić, że Bendis – przynajmniej w tym tytule – był lepszym pisarzem. Jakkolwiek czasem jego dialogi bywały zbyt przegadane, to przez większość czasu czytało się je z przyjemnością. Dodatkowo twórca nie bał się od czasu do czasu dać swoim opowieściom szczyptę humoru, dowcipu, którego u Brubakera brakuje. Ot, choćby po to, żebyśmy na chwilę odetchnęli od deprechy, którą nas karmi. Z bardziej osobistych zarzutów – nie podoba mi się, jak ten scenarzysta przedstawił Punishera. Frank Castle daje się zamknąć do więzienia wyłącznie po to, żeby robić za dobrą ciocię Matta Murdocka i powiedzieć mu, żeby nie stawał się takim jak on. Okropne i niepasujące do tej postaci.

Trudno nie porównywać ciągle ze sobą obu scenarzystów oraz ich pracy nad tym komiksem, jednak nie można powiedzieć, że to, co napisał Ed Brubaker, jest słabe czy złe. Tak jak już mówiłem, to wysokiej klasy opowieść o superbohaterze z problemami. O postaci tragicznej, autodestrukcyjnej i, pomimo bycia twardzielem, dość zagubionej – ciągle takiej samej, jednak wyraźnie prezentowanej przez kogoś innego. Nie dałoby się pomylić tych dwóch serii. Jednak serię poprzednika czytało mi się znacznie, znacznie lepiej, a Daredevil od czasu do czasu pokazywał, dlaczego jest postrachem bandziorów, a nie tylko chłopcem do bicia dla złośliwego losu (bądź scenarzysty). Tutaj, niestety, brakuje tak ekscytujących momentów, jak na przykład pobicie Bullseye’a czy Kingpina w „Hardcore”.

Warto wspomnieć o rysunkach Michaela Larka. Niestety, i one, jakkolwiek dobre, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Mamy tu realistyczną, ponurą kreską z dobrą mimiką i postaciami, która zawodzi przede wszystkim właśnie brakiem wyrazu, a czasem także niewyraźnością. Choć Alex Maleev także rysował prawie fotorealistyczne postacie, to jego styl był bardzo charakterystyczny – od razu było widać, że to jego komiks, z własnym charakterem, własną twarzą. Larka mógłbym pomylić z Eptingiem czy Phillipsem, który z tej trójki ma chyba najbardziej wyjątkowy styl. Rysunki pełne czerni, cieni i deszczu pasują do tego Daredevila, umiejętnie budują nastrój i oddają klimat kryminalno-superbohaterskiego scenariusza, ale ani na moment nie zachwycają. Po prostu są.

Swoją pracę nad Śmiałkiem autorzy zakończyli tak jak Bendis i Maleev, „Daredevilowym Wyzwaniem” (tzw. „Daredevil Challenge”), ochrzczoną tak przez pisarzy serii fabularną zagwozdką, problemem, z którym będzie musiał się uporać ich następca. O ile Brubaker nie miał łatwego zadania z wyciągnięciem swojego bohatera z więzienia, tak jego następca musiał się uporać ze znacznie większym zwrotem akcji, którego nie zdradzę. Co prawda, o ile moim zdaniem Diggle zupełnie temu zadaniu nie podołał, a Diabeł na dobre powrócił do głównego świata Marvela, to ostatnie zaskoczenie tej serii jest niemałe. Pomimo niesprostania wygórowanym oczekiwaniom i poprzeczce postawionej wysoko przez poprzednika, „Daredevil” autorstwa Eda Brubakera i Michaela Larka jest jednym z lepszych tytułów od Marvela ostatnich lat.

Jan Steifer

„Daredevil (vol. 2) #82-119, (vol. 1) #500 i Annual #1”
Scenariusz: Ed Brubaker
Rysunki: Michael Lark i inni
Okładki: Marko Djurdjevic