CHMIELA SŁÓW KILKA
Nie ukrywam,że lubię wiedzieć, co czytają, oglądają i czego słuchają ludzie, których cenię. Pewnie nie ja jeden. Czytając wywiady, w których opowiadają o swoich inspiracjach, łatwo natrafić na tytuły książek, komiksów, filmów i płyt, na które niekoniecznie miałbym szansę trafić sam.
W ten właśnie sposób zetknąłem się z serialem HBO „The Wire”, stworzonym przez Davida Simona. Polecany, chyba przez większość komiksowych scenarzystów, których lubię i szanuję. Nazwiska? Proszę bardzo: Bendis, Brubaker, a nawet Alan Moore (który w planowanej na ten rok kolejnej odsłonie „Ligi Nadzwyczajnych Dżentelmenów” przemyca odwołania do serialu). Nie wystarczy? To może z innej beczki: znakomity angielski pisarz Nick Hornby albo amerykański klasyk Stephen King? Podejrzewam, że gdyby przeprowadzić plebiscyt na najlepszą produkcję telewizyjną wśród amerykańskich komiksiarzy, „The Wire” zająłby jedno z pierwszych miejsc (jeśli nie pierwsze).
O czym jest „The Wire”? Najłatwiej powiedzieć, że o policjantach, którzy rozpracowują mniej lub bardziej zmyślnych handlarzy narkotyków. Przede wszystkim jednak to opowieść o mieście Baltimore początków dwudziestego pierwszego wieku. Fascynująca, pięciosezonowa historia ludzi, którym przyszło żyć w Baltimore (gliniarzy, dilerów, zabójców, nauczycieli, dziennikarzy, dokerów, polityków) i o tym do jakich świństw i do jakich cudownych bezinteresownych gestów mogą się posunąć w stosunku do bliźniego. W tym serialu nie ma ludzi jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych – są po prostu ludzie. To opowieść, w której wątków jest od groma, przeplatają się i łączą na najprzeróżniejsze sposoby. Nierzadko bardzo zaskakujące.
Serial otworzył drogę do kariery takim znakomitym aktorom jak Dominic West czy Idris Elba, których postacie (McNulty i „Stringer” Bell) prowadzą ze sobą nieformalny pojedynek przez trzy pierwsze sezony. Pojedynek, którego oglądanie to prawdziwa frajda.
„The Wire” pokazuje też dobitnie, że chociaż komiks zbliżył się stylem narracji do filmu, to pewnych rzeczy w naszym ulubionym gatunku – niestety – nie da się przeskoczyć. To co w „The Wire” powala – znakomite dialogi i złożone interakcje pomiędzy fantastycznie przedstawionymi postaciami, w komiksie byłoby pokazane jako plansze z gadającymi głowami. A to na dłuższą metę męczy. I nie dałoby nawet przybliżonego efektu ani w Vertigo, ani w marvelowskim Iconie.
Kto zobaczy scenę oględzin miejsca zbrodni w wykonaniu McNulty’ego i Bunka, przesłuchanie zagranicznych marynarzy, którzy udają nieznajomość języka angielskiego i – perełkę – test czarnego dilera na wykrywaczu kłamstw, za który robi kserokopiarka, ten potwierdzi, że „The Wire” to jedyny, prawdziwy konkurent dla kultowego „Twin Peaks”. A więc – Panie i Panowie – jak mówią słowa piosenki z czołówki: „Way down in the hole”.
Łukasz Chmielewski