I DLATEGO „AVENGERSI” TO LEPSZY FILM OD „OBYWATELA KANE’A”

 

Zaiste nie ma filmu lepiej oddającego świat komiksu superbohaterskiego niż „The Avengers”. By go zrozumieć, trzeba wpierw obejrzeć pięć innych filmów, by rozeznać się w continuum, a nawet i z tym pewnie coś umknie twojej pamięci i będziesz się drapać po głowie: „O czym oni, do diabła, teraz gadają!?”. Wszyscy fani oszaleli zresztą na punkcie tego dzieła, niektórzy stawiając go wyżej niż „The Dark Knight” Nolana i nie ma co się dziwić… Ten film jest tak oszałamiająco dobry!!! Ale chwila! Czy naprawdę ten film jest aż tak idealny? Czy nie mogło być w nim żadnych żenująco głupich momentów? Być może, ale za to chciałem wytknąć kilka oszałamiających scen, dzięki którym kompletnie zapomniałem, że oglądam film na podstawie komiksu, a wręcz przeciwnie – poczułem, że podziwiam epickie dzieło na miarę „Odysei” czy „Kalevala”.

[PS. W TEKŚCIE WYSTĘPUJĄ SPOILERY… informuję w razie, gdybyście jakimś cudem jeszcze nie widzieli tego niesamowitego filmu…]

Te nieprzewidywalne plany złoczyńcy!

Loki to skurczybyk, że mało powiedziane! Ostatnim razem, gdy mieliśmy z nim do czynienia, został pokonany przez swojego brata w pojedynkę, więc – rzecz jasna – razem z resztą widzów byłem zaintrygowany jak diabli, jakim cudem jego niecne plany zostaną pokrzyżowane nie tylko przez Thora, ale i przez pięciu innych bohaterów. By było jeszcze bardziej ekscytująco, tym razem Loki przez większość czasu nie wygląda, jakby się miał za moment popłakać. W oczach widza budzi swoimi poczynaniami respekt – przejmuje kontrolę nad ludźmi dotykiem swej magicznej pałki, miota gromami i traktuje wszystkich dookoła jak robaki. Nawet Kapitan Ameryka nie wydaje się na nim robić wrażenia swą nadludzką siłą, objechaną tarczą i alegoriami na temat Hitlera… Po czym Iron Man strzela w niego JEDNYM pociskiem i Loki od razu się poddaje.

Zero oporu, zero – „A niech cię szlag, Iron Manie”, nawet zero zdziwienia. Koleś, który pięć sekund wcześniej wygłaszał długie monologi o tym, jaki to nie jest wszechmogący i że każdy człowiek to dla niego glizda, nagle poddaje się pokornie po pierwszym lepszym uderzeniu, które nawet go nie zraniło. Nie powalczy chwilę, nie będzie stawiał oporu parę minut, nie będzie… no wiecie… robił czegokolwiek, by jego ewidentny plan „dam się złapać” nie rzucał się w oczy bohaterom, jak i widzom. Oczywiście, by jeszcze wiarygodniej wypaść w roli poddającego się, cały czas się uśmiecha.
„Okay, złapaliście mnie, gra skończona, mogę kajdanki?”
Idealny sposób, aby z góry nie domyślić się, jakie to zamiary miał złoczyńca…

Ten pamiętający swoją lekcję człowieczeństwa Thor!

Licząc pierwszy film, Thor spędził góra jakiś tydzień na Ziemi. Może nie wie, że w sklepach zoologicznych nie można dostać koni, ale najwyraźniej nauczył się, co to „milioner, playboy, filantrop”, by móc się z tego zaśmiać w zwiastunie. Co ważne jednak – zna także naszą kulturę i historię na tyle dobrze, by wiedzieć, kim jest Kapitan Ameryka i co potrafi jego tarcza. Przecież nie wiedząc, kto to taki, i myśląc, że to tylko jakiś zwykły śmiertelnik ze zwykłą tarczą, nie byłby chyba na tyle bezpodstawnie brutalny i mroczny, żeby na dzień dobry zadać mu swoim młotem cios tak potężny, że samym odpryskiem wykosił jedną trzecią otaczającego ich lasu.

Pewnie, że by nie był! Nawet Kapitan Ameryka z góry wnioskuje, że Thor wie, ponieważ przyjął tę (w każdym innym wypadku) ewidentną próbą morderstwa z całkowitą obojętnością…

Ten szczwany plan Starka…

Iron Man nachodzi Lokiego, który ulokował się w jego własnym apartamencie. Bezczelność… Ale cóż to? Zdejmuje swoją zbroję?! Pamiętam dobrze, jak moje serce zamarło z wrażenia w kinie. Co on kombinuje? Schodzi spokojnie, urządza sobie pogadankę z Lokim, bierze spod lady jakiś zegarek… Co to będzie? Co to będzie? Cóż za tajna broń!? Loki go łapie, wyrzuca za okno i…. Stark używa zegarka, by przywołać zbroję Iron Mana. Hę?
Więc cała ta budująca napięcie scena miała na celu…? Dać Starkowi pretekst do rzucenia serii zabawnych tekścików w twarz Lokiego? GENIALNE!!! Jasne, zagadywał go po to, aby kupić trochę czasu. Ale ten pomysł, by stać się otwartym celem dla przeciwnika, robiąc pogadankę, którą równie dobrze mógł strzelić, będąc dalej w zbroi… Najwięksi myśliciele by na to nie wpadli!
No i te teksty Starka prezentowały się świetnie w zwiastunie, tak że muszę przyznać, że spełniły prawidłowo swoją rolę.

Ten „wiarygodny” Hulk!

Przez prawie cały film doktor Banner jest wypytywany o sekret, dzięki któremu jest cały czas spokojny i nie zmienia się w Hulka. Zresztą muszę się przyznać, że jest to o wiele ciekawsze podejście do tej postaci. Nie zanudza widza smutami o tym, jaka to klątwa być zielonym olbrzymem. Przeciwnie! Żartuje sobie z tego! Oczywiście, dalej widać jego ból wewnętrzny; ból człowieka, który przeszedł przez piekło, ale do licha – prawda jest taka, że każdy w jego sytuacji prędzej czy później miałby moment, że coś by się w nim załamało.

To na swój sposób plus bycia Hulkiem, gdy wszyscy wkoło o tym wiedzą, bo każdy, kto ma minimum oleju w głowie, będzie obchodził się z tobą jak z jajkiem. Nawet Stark, który zachowuje się jak cyniczny palant wobec każdej innej postaci, jest dla niego nienaturalnie sympatyczny.

W końcu w ostatnim akcie filmu bohater zdradza swoją tajemnicę… „Ja zawsze jestem wściekły…”.

Superkwestia… Kompletnie bez sensu… ale superkwestia. Czy chodzi o to, że Banner jest wściekły, ale tłumi to w sobie, czekając na odpowiedni moment, by w ułamku sekundy „włączyć” Hulka niczym alarm w samochodzie, z wyluzowanego doktorka zmieniając się w zieloną bestię (pominąwszy atak szału, który powinien mieć miejsce pomiędzy)? Ale moment, we wcześniejszej scenie, gdy Bannerowi nerwy popuściły, bo statek się zatrząsł… przepraszam! We wcześniejszej scenie, gdy Banner był „jak zawsze wściekły”, rozwalał wszystko, co popadnie, mając gdzieś, czy to Thor, Czarna Wdowa, czy cała masa agentów S.H.I.E.L.D., którzy w niego strzelają (bo jak wiemy, to najrozsądniejsze, co można w tych okolicznościach zrobić). Teraz nagle nie tylko zmienia się na życzenie, ale świadomie walczy po stronie swojej drużyny. Więc gdzie tu konsekwencja? Kiedy scenarzyści tego potrzebują, Banner, stając się Hulkiem, jest zagrożeniem dla reszty zespołu; w analogicznych sytuacjach automatycznie przestaje atakować swoich i ich wspomaga… Ot, tak. Bez konkretnego wyjaśnienia.

I na tym polega potęga tego momentu! Ta kwestia jest tak super, że cała logika robi się nagle obojętna…

Ten niewidzialny skrytobójca Hawkeye…

Chmara kosmitów lata, rozwala Nowy Jork technologią, która jest dla nas niepojęta. Co robi Hawkeye? Ależ stoi na dachu budynku w biały dzień w miejscu, gdzie jest kompletnie odkryty i strzela sobie do wroga z łuku – i choć co rusz przelatuje obok niego jakiś statek kosmitów – nikt jakoś nawet nie próbuje go zastrzelić… Naprawdę, nie muszę nic dodawać.

Te niepokonane wężo-roboto-stwory!

Film trwa już dobre półtorej godziny (jak nie więcej) i twórcy wprowadzają wreszcie długo oczekiwanych kosmitów. Mało tego – wprowadzają „wielkiego wężo-roboto-stwora” (nie mam bladego pojęcia, jak to się nazywało). Tak, tego samego „wielkiego wężo-roboto-stwora”, którego widzieliśmy we wszystkich zwiastunach, goniącego Iron Mana i rozwalającego po drodze większość Nowego Jorku. Mhhh… Biorąc pod uwagę „Cloverfield” i jeszcze kilka filmów, gdzie coś wielkiego i strasznego robi demolkę, konkretnie w tym mieście mam dziwne wrażenie, że zrobiło się nowym Tokyo.
„MATKO! CÓRKO!” – pomyślałem sobie, oglądając zwiastun – „Cóż za wielki, straszny wężo-roboto-stwór! Ale będzie z nim wypasiona walka dla Avengersów!”.
I faktycznie, ten moment w filmie budzi napięcie w równym stopniu. Jak nasi bohaterowie pokonają to coś? Na pierwszy ogień rusza Hulk i… pokonuje sto razy większą od siebie bestię JEDNYM CIOSEM PIĘŚCI! Pięknie, najpierw Loki, a teraz to… zresztą, Lokiego jestem w stanie kupić, bo tylko udawał. Oczywiście, po chwili zjawia się więcej wielkich „wężo-roboto-stworów”, ale już nie robią wrażenia po tym, gdy widzieliśmy, jak JEDEN z Avengersów jest w stanie rozwalić bydlę pojedynczym uderzeniem gołej pięści.

Ta wzruszająca solidarność wśród obcych!

Po tym jak statek-matka „kosmitów z innego wymiaru” wybucha (w kosmosie), robiąc głośny hałas (w kosmosie), wszyscy atakujący Ziemię kosmici padają martwi jak jeden mąż… Dlaczego? Z żałoby, do licha! Instynktownie czują w sercu, czy co tam mają, że ich umiłowani wodzowie zostali zgładzeni, więc spontanicznie odbierają sami sobie życie w sposób, którego twórcy nie uznali za stosowne nam wyjaśnić, by niczym w pierwszym „Alienie” zachować dużą otoczkę mistyczności i tajemniczy wobec przybyszów z innej planety.

Podsumowując – „The Avengers” posiada wiele cech, dzięki którym kompletnie zapominasz, że to film na podstawie komiksu, co czyni fabułę niezwykle ambitną, dojrzałą i bez żadnych śmieszności. Ostatecznie, to nie tak, że cała epicka opowieść na, którą wszyscy tyle czekali, dzieje się raptem w jakieś dwa dni i – pomijając dialogi między postaciami – ogranicza się do samych scen walki… A kto wie? Może ktoś, czytając ten esej, źle odbierze zawartą w nim ironię i uzna, że nie podobał mi się ten film. Wręcz przeciwnie – podobał mi się straszliwie, tylko mimo wszystko uznałem za stosowne wytknięcie, iż miał swoją dawkę „głupotek”, za którą właśnie uwielbiam komiksy.

Maciek Kur