KENO DON HUGO ROSA (ur. 29 czerwca, 1951 w Louisville Kentucky) – amerykański rysownik i scenarzysta. Najlepiej rozpoznawalny żyjący twórca tworzący komiksy z postaciami Disneya, którymi zajmował się od 1987 do 2006 roku. Uhonorowany Nagrodą Eisnera za komiks „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” w 1995 roku i w 1997 roku w kategorii „najlepszy twórca humorystyczny”. Jest także twórcą serii „Pertwillaby Papers” i „Captain Kentucky”, a także pisał scenariusze do serialu animowanego „Tale Spin” (znanego w Polsce jako „Super Baloo”)

Wywiad przeprowadził Maciej Kur, tłumaczenie Mateusz Lis.

Rozmawiamy pierwszego dnia Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Jak podoba się panu Polska?

Polska jest dla mnie pierwszym nowym europejskim krajem od 18 lat. Ostatni raz byłem w takiej sytuacji w 1995 roku, odwiedzając Finlandię. Jako że jest to moja pierwsza wizyta tutaj, jestem rzecz jasna bardzo podekscytowany. Jednak w przeciwieństwie do innych europejskich miejsc, takich jak Grecja czy Skandynawia, nie dostrzegłem tu ani jednego disnejowskiego komiksu, czy to w kioskach, czy chociażby na festiwalowym stoisku Egmontu. Widzę tu całe mnóstwo komiksów, ale ani jednego ze znakiem Disneya. Jest to tym bardziej dziwne, że polski wydawca wie, że jestem gościem tego festiwalu, a mimo to nie skontaktował się ze mną, co jest dla mnie bardzo niecodzienną sytuacją. Widocznie Egmont Polska nie jest mną zainteresowany.

A jak radzi pan sobie z olbrzymią popularnością w innych częściach Europy?

Nigdy nie udało mi się do tego przyzwyczaić. Właśnie wróciłem z Finlandii, gdzie brałem udział w kręceniu teledysku jednego z największych fińskich muzyków rockowych [Tuomasa Holopainena, klawiszowca zespołu Nightwish – przyp. Lis], który nagrywa właśnie ścieżkę dźwiękową do mojego komiksu „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”. Orkiestrację powierzono London Symphony Orchestra, a partie skrzypiec wykonuje ten sam artysta, który pracował przy trylogii „Władca Pierścieni”. Jest to coś zupełnie niezwykłego. Taka sytuacja byłaby zupełnie nie do pomyślenia w moich rodzimych Stanach, gdzie jestem postacią zupełnie anonimową, nawet dla moich sąsiadów. Oczywiście tam w ogóle jest mało komiksów. Mało kto jeszcze je czyta. W każdym mieście jest raptem kilka sklepów, w których można jeszcze kupić komiksy.

Jak więc widzi pan przyszłość rynku komiksowego? Jest pan przecież nie tylko uznanym twórcą komiksów, ale także znanym kolekcjonerem.

Jeśli chodzi o komiksy Disneya, w Stanach Zjednoczonych nie ma ich wcale. Rośnie już kolejna generacja Amerykanów, którzy nigdy nie słyszeli o komiksach Disneya, a Kaczora Donalda kojarzą już tylko z klasycznych kreskówek.

Proszę pamiętać, że Disney nigdy nie nadzorował swoich serii komiksowych. Wszystkie tytuły przygotowywane są przez niezależnych wydawców, takich jak Egmont, którzy powierzają tworzenie historyjek niezależnym twórcom jak ja. Nikt pracujący dla wydawnictwa Egmont, czy to rysownik, scenarzysta, czy też redaktor, nie jest w żaden sposób związany z Disneyem.

Pamięta pan pierwszy komiks, jaki wpadł panu w ręce?

Moja starsza o jedenaście lat siostra była zapaloną kolekcjonerką komiksów – zbierała każdy tytuł, który wpadł jej w ręce. W rezultacie już od małego otaczały mnie historyjki obrazkowe. W tamtych czasach, tj. w latach 50., było to medium o niezwykłej popularności, dużo, dużo większej niż obecnie. Bestsellerem w owym czasie były oczywiście komiksy rysowane przez Carla Barksa z Donaldem i Sknerusem. Nie jestem w stanie powiedzieć, jaki był mój pierwszy komiks, ponieważ oglądałem je jeszcze zanim nauczyłem się czytać. Pamiętam jednak, że od zawsze podobały mi się komiksy Barksa oraz historyjki o Małej Lulu autorstwa Johna Stanleya.

Ale również komiksy spod szyldu „EC Comics”?

Te odkryłem dopiero jako dorosły kolekcjoner w latach 70. Ale to prawda, „EC Comics”, wydawane w latach 1949-1956 to najlepsza seria komiksowa w historii. Podobała mi się jeszcze bardziej niż komiksy z wujkiem Sknerusem, mimo że jako komiksowa antologia była to publikacja zupełnie innego typu. Można tam było przeczytać opowieści przygodowe, obyczajowe, historyjki z dreszczykiem… Ja jednak lubię komiksy o charakterze komediowo-przygodowym ze stałą obsadą, dlatego Sknerus McKwacz zawsze był mi najbliższy.

Co prócz komiksów było dla pana głównym źródłem inspiracji?

Stare filmy! Chyba nawet większym niż komiksy. Nie tak dawno zdałem sobie sprawę, że pracując nad komiksami, myślałem o nich bardziej jak o filmach niż o komiksach. Barks był dla mnie rzecz jasna główną inspiracją, ale filmy odegrały tu bardzo dużą rolę.

Wspomniał pan o siostrze. Czy wymyślając postaci sióstr Sknerusa, wzorował się pan na swojej własnej?

Geneza sióstr Sknerusa ma swoje korzenie w drzewie genealogicznym, które Barks narysował we wczesnych latach 50. I choć drzewo to nigdy nie ujrzało światła dziennego w żadnej oficjalnej publikacji, to fani tacy jak ja przekazywali je sobie z rąk do rąk, dzięki czemu wiedziałem, że w interpretacji Barksa Sknerus miał dwie siostry. Jedna była oczywiście matką Donalda, a druga została stworzona prawdopodobnie po to, aby zostać przybraną matką Gogusia. Goguś Kwabotyn [w oryginale noszący nazwisko Gander, czyli Gąsior – przyp. Lis] był gąsiorem, musiał więc być adoptowany. Wiele osób w Europie tego nie wie, ale Goguś, „kuzyn-szczęściarz” nie jest kaczką, przynajmniej w Ameryce jego nazwisko wskazywało na kompletnie inne pochodzenie. Wracając do pytania – jednej z sióstr nadałem oczywiście cechy osobowe Donalda. Druga dla równowagi musiała być jej przeciwieństwem, ale inspiracją nie była moja siostra.

Z kolei ta druga była w pana wersji uniwersum żoną profesora Kwaczyńskiego, prawda?

Gdy przed dwudziestu laty po raz pierwszy narysowałem dla Egmontu drzewo genealogiczne, wydawca zabronił mi użyć postaci prof. Kwaczyńskiego. Nie pamiętam już jaki był tego powód, może jakiś redaktor uznał, że prof. Kwaczyński za bardzo przypominał Diodaka. To tylko pokazuje, jak nikłe pojęcie o tych postaciach mają niektórzy redaktorzy. To przecież zupełnie inne postaci! Jeden z nich jest zwichrowanym wynalazcą, drugi to mający wysokie mniemanie o sobie profesor o dużej wiedzy. Większość redaktorów zupełnie nie rozumie komiksów. Nie wiedzą, jak rysować, jak pisać scenariusze, dlatego zostają redaktorami.

Parę lat temu przyjaciel poprosił mnie o ponowne narysowanie drzewa, w którym przywróciłem profesorowi Kwaczyńskiemu należne mu miejsce. Nie jest to postać stworzona przez Barksa, ale Barks narysował z nim jedną jednoplanszówkę w roku 1961, tym samym włączając go w poczet kaczego uniwersum. W związku z tym czułem się zobligowany do umieszczenia go gdzieś w kaczej rodzinie.

Jak wyobraża pan sobie osobowość rodziców Hyzia, Dyzia i Zyzia?

Byłyby to straszliwie nudne postaci, gdyż tak właśnie wyobrażam sobie Hyzia, Dyzia i Zyzia, gdy dorosną. Obecnie są to bardzo inteligentne dzieciaki, często zachowujące się doroślej od swoich wujków, gdyż zarówno Donald, jak i Sknerus są postaciami nie bez wad. Prawdą jest, że w latach 40. Barks stworzył sporo historyjek, w których siostrzeńcy sami sprowadzali na siebie różne kłopoty, ale ja wychowałem się na jego twórczości z lat 50., kiedy byli z osobowości prawie dorośli. Byli dużo bardziej odpowiedzialni, częstokroć wyciągając z tarapatów swoich wujów. Tak też wyobrażam sobie rodziców Hyzia, Dyzia i Zyzia – jako pracowitych, uczciwych, inteligentnych, heroicznych ludzi.

Więc uważa pan, że to rodzice siostrzeńców ukształtowali ich osobowość?

Tak, oczywiście w historyjkach. A jeśli zastanowić się, dlaczego Barks zdecydował się nadać im właśnie taki rys, odpowiedź brzmi: potrzebował trzeźwo myślących postaci, które stanowiłyby przeciwwagę dla często irracjonalnych poczynań Donalda i Sknerusa.

Podobno chciał pan stworzyć historyjkę, w której Hyzio, Dyzio i Zyzio odnajdują swoich rodziców.

Nigdy nie udało mi się znaleźć dobrego sposobu na opowiedzenie tej historyjki, mimo że fani prosili mnie o nią od 25 lat. Taka opowieść musiałaby rozgrywać się według jednego z czterech scenariuszy. W pierwszym z nich siostrzeńcy wyruszają na poszukiwania rodziców, lecz ich nie odnajdują – bez sensu! W drugim – dowiadują się, że rodzice nie żyją – też bez sensu. W trzecim – znajdują ich i decydują się zostać z nimi. Odpada, muszą mieszkać z Donaldem. W czwartym – znajdują swoich rodziców, ale decydują się zostać u wujka Donalda. Nie da się. Pewnie by go pozwali. Żaden z tych pomysłów nie nadawał się do realizacji.

Więc nawet gdyby redaktorzy pozwolili panu na opowiedzenie tej historii…

Tak, inną kwestią jest, czy kiedykolwiek uzyskałbym zielone światło na stworzenie tej opowieści… Ale, jak mówię, nigdy nie udało mi się wymyślić odpowiedniej fabuły.

Słyszałem, że w historyjce „Siedem dni w Tybecie” pojawia się sugestia dotycząca losów rodziców siostrzeńców.

Nigdy nie powiedziałem tego wprost. Powtarzam jedynie, że to od czytelników zależy, co wyczytają z tej opowieści. W serii komiksowej „Hall of Fame” [zachodni odpowiednik serii „Kaczogród” i „Komiksy z Kaczogrodu” – przyp. Lis] zaprezentowałem czytelnikom usuniętą scenę z „Siedmiu dni w Tybecie”, która może rzucać nowe światło na tę kwestię, jednak interpretację pozostawiam odbiorcom. Niestety polscy czytelnicy nie mogli zapoznać się z tym materiałem.

To prawda. W Polsce opublikowano jedynie dwa tomy „Hall of Fame”, oba w obrębie różnych serii. Pierwszy tom w ramach serii „Kaczogród”, drugi wyszedł jako trzeci numer serii „Komiksy z Kaczogrodu”.

Don Rosa bierze do ręki trzeci tom Komiksów z Kaczogrodu ze swoimi komiksami.

Spójrzcie na tę okładkę. Co u licha robią tu te owce?

Zakrywają pana imię.

To pogwałcenie mojego porozumienia z Egmontem. Nie mają prawa tego robić. Nie mogą wydrukować niczego bez mojej zgody, a ja z pewnością nigdy nie wyraziłbym zgody na coś takiego. Ale jeśli na okładce nie ma mojego nazwiska, mogą sobie robić, co im się żywnie podoba. Tak długo, jak nie publikują żadnego artykułu mojego autorstwa i nie używają mojego nazwiska jako chwytu marketingowego, ich decyzje zupełnie mnie nie obchodzą. Ale to właśnie wydawcy tacy jak Egmont Polska swoimi działaniami nie okazują żadnego szacunku ani dla publikowanych treści, ani dla samego czytelnika. Gdyby na okładce widniało moje nazwisko, z pewnością nie wyraziłbym na coś takiego zgody. Przecież to zupełnie bez sensu. Pęd owiec! Co to w ogóle ma znaczyć?

W przedmowie do historyjki „Ostatnia podróż do Dawson” mówi pan, że jest to komiks, z którego jest pan najbardziej dumny. Czy nadal podtrzymuje pan to zdanie?

Tak tam powiedziałem? Być może w owym czasie rzeczywiście mogła być to moja ulubiona historyjka. Pamiętam, że do pracy nad nią wypożyczyłem od profesora Donalda Aulta oryginalny stół kreślarski należący do Carla Barksa. Ale czy po tylu latach wciąż zasługuje na to miano… Ludzie ciągle zadają mi to pytanie, a ja wciąż unikam jednoznacznej odpowiedzi. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że w każdej z nich pojawia się albo Złotka O’Gilt, albo Theodore Roosevelt. Gdybym wciąż rysował komiksy, z radością skoncentrowałbym się na tych dwóch etapach z życia Sknerusa – poszukiwaniu złota z Klondike około roku 1898 i wspólnych przygodach z Rooseveltem.

Czy Roosevelt jest pana bohaterem?

Jest jednym z moich bohaterów. Był idealnym prezydentem na tamte czasy, choć Europejczycy raczej nie mają o nim równie dobrego zdania. My, Amerykanie, myślimy o nim jednak jak o przywódcy, który uczynił z naszego kraju światową potęgę, choć ma na swoim koncie i inne zasługi. To on współtworzył system amerykańskich parków narodowych, działał też na rzecz ekologii, sprzeciwiał się industrializacji, wierzył w siłę jednostki. No i był Republikaninem, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się zdumiewające. Wtedy była to zupełnie inna partia niż obecnie. Roosevelt był ucieleśnieniem współczesnego Demokraty. Czasy jak widać się zmieniają.

Czy jakiś inny amerykański prezydent mógłby się pojawić w pana komiksach?

Gdybym kontynuował swój cykl „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”, być może pojawiliby się w nim i inni prezydenci. Jednak niewielu z nich miało taką charyzmę i osobowość jak Teddy Roosevelt. Sknerus żył w czasach prezydentury Kennedy’ego, więc ten mógłby się pojawić w moich komiksach. Kto wie? To mogłoby być całkiem ciekawe.

Czy postać Sknerusa czegoś pana nauczyła?

Sknerus uczył wiary w potęgę indywidualizmu. Choć, prawdę mówiąc, jest trochę na odwrót. To ja nadałem Sknerusowi pewne cechy swojej osoby. Kiedy bowiem dowiedziałem się, że będę pracował nad komiksami z postacią, która dla wielu innych scenarzystów była po prostu samolubnym skąpiradłem, wiedziałem, że będę musiał tak zmienić jego charakter, abym jako autor był w stanie go polubić. Sknerus posiadł więc pewne cechy mojej osobowości. Ale być może było też tak, że moją osobowość ukształtowały z kolei komiksy Barksa.

Czy to znaczy, że Sknerus w jakimś stopniu prezentuje pana światopogląd?

Ocena tego nie leży w mojej gestii. Ale myślę, że mój Sknerus jest w większym stopniu niż u Barksa Demokratą. Barks był Republikaninem, ale w starym stylu. Przypominał w tym prezydenta Roosevelta.

Ostatnie pytanie. Co zrobiłby pan z trzema akrami sześciennymi gotówki?

Nie mam pojęcia. Mam wszystko, czego potrzebuję do szczęścia. Nie dochowałem się dzieci, nie jeżdżę z żoną na drogie wakacje, zazwyczaj wolimy wybrać się na kemping… Ale dla Sknerusa zawartość Skarbca jest przede wszystkim zbiorem trofeów. Podobnie jest z moim domem. Półki zapełniają stale rosnące kolekcje komiksów, filmów, płyt, książek, figurek… To mój osobisty skarbiec pełen wspomnień.

Dziękuję za wywiad!

Na zdjęciu od lewej: Mateusz Lis, Łukasz Osman, Don Rosa i Maciej Kur.

Wywiad przeprowadził Maciej Kur.

Podziękowania dla Mateusza Lisa (tłumaczenie, transkrypt i przygotowanie pytań) i Łukasza Osmana (zdjęcia i pomoc)