Są komiksy, które zawsze były poza moją strefą komfortu. Zbyt awangardowe dla przeciętnego czytelnika mainstreamu. Skierowane do wąskiego grona wysublimowanych odbiorców. Komiksy, które zawsze wpędzały mnie w kompleksy.
Takimi właśnie tytułami zajmuje się Timof i cisi wspólnicy. Oficyna wydawnicza ma w swojej ofercie prawie wyłącznie tytuły ambitne, intelektualne i odbiegające od ogólnie przyjętego formatu. Tytuły, które wpędzają mnie, czytelnika, w kompleksy. Nie dlatego, że nie jestem oczytany, bo za takiego się uważam. Nie dlatego, że nie rozumiem problemów w nich poruszanych, ale dlatego, że poruszane są dla mnie w tak odmienny sposób. Weźmy jako przykład dziesiąty już tom „Rewolucji”. Otwiera go iście perelmanowska dysputa. Wiem to, bo jako prawnik z wykształcenia z zacięciem retorycznym przyswoiłem sobie główne elementy tworzące cały nurt filozoficzny, którego prekursorem był Chaïm Perelman. Wiem, że ten wybitny filozof prawa polskiego pochodzenia dokonał egzegezy dialektyki tak, żeby służyła do rozwiązywania problemów prawnych. W swojej teorii argumentacji pokazał, czym tak naprawdę jest zależność pomiędzy znajomością prawa, argumentacji oraz swojej widowni i jakie ma przełożenie na praktyczną sztukę wygrywania sporów prowadzonych na salach sądowych czy też sejmowych. Wiem to wszystko, a mimo to „Rewolucje: pełna automatyzacja” nadal wpędzają mnie w kompleksy.
Timof zbudował całe swoje imperium na takich właśnie tytułach. Dobrze wypełnił lukę jako niezależny wydawca i zyskał ugruntowaną pozycję. Jest ona na tyle silna, że gwarantuje stałe wydawanie tytułów od 2005 roku i pozwoliła na otwieranie kolejnych imprintów. Jest to dla mnie rzecz niepojęta, bo w „Rewolucjach” nie ma zapierającej dech w piersiach oprawy graficznej. Każda plansza zdaje się powtarzalna, utrzymana prawie w jednakowych barwach, tak jakby pochodziła z taśmy jednej z fabryk zamkniętych w kadrach komiksu. Rysunki, szkice, postacie ‒ wszystko to jest toporne i stanowi przygnębiający obraz, który towarzyszy historii rozgrywającej się przed oczami widza. Nie mam wątpliwości, że żadna grafika nie może w tym komiksie nawet aspirować do miana pięknej, jest ona do bólu zawsze użyteczna, minimalistyczna, z silnymi akcentami przełamującymi schemat, które tylko wyraźniej go podkreślają. Wszystko w tym albumie jest jakby obdarte z subtelności, uwięzione w koszmarze rewolucji, która rozgrywa się na kartach komiksu. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, tytuł nadal wpędza mnie w kompleksy. Właśnie taka warstwa graficzna stanowi właściwe dopełnienie historii. Minimalistyczna, gdzie każdy niuans jest doskonale widoczny dla odbiorcy i stanowi niezwykle silny środek artystycznego wyrazu. Grafika utylitarna, bo służąca tylko jednemu, przedstawieniu tego, co dzięki obrazowi staje się bardziej wymowne. Wiem to wszystko, a mimo to „Rewolucje: pełna automatyzacja” nadal wpędza mnie w kompleksy.
Nie chodzi o to, że nie znam prądów w komiksie, które podniosły infantylne historie obrazkowe do rangi sztuki. Wiem, czym dla komiksowego mainstreamu były kolejne fale „brytyjskiej inwazji”. Jak zmieniał się komiks pod wpływem nowych autorów z wysp. Twórcy, którzy wprowadzili literacki język, realistyczne podejście do treści przedstawianych w poszczególnych albumach i zdecydowanie dojrzalsze tematy, które znalazły miejsce wśród paneli komiksowych, zasługiwali na uznanie. Pomimo tej ogromnej wiedzy komiks polski zawsze wprawiał mnie w zakłopotanie i jak możecie zgadnąć, wpędzał mnie w kompleksy. Jego język był inny, mniej subtelny, bardziej dosadny, niepozostawiający niedomówień, miejsca na interpretacje. Pokazywał świat przedstawiony takim, jakim miał być widziany. Komiks ten był brudny, szorstki, nieprzyjemny i jednoznaczny. Polski komiks zawsze był dla mnie smutny. Nie obiecywał blichtru, ukazywał rzeczywistość, z jaką trzeba zmierzyć się każdego dnia, nawet jeśli robił to pod płaszczykiem bajki robotów. „Pełna automatyzacja” niewątpliwie jest smutną bajką. Do bólu przewidywalną, niepozostawiającą miejsca na jakiekolwiek wątpliwości i interpretacje. Komiks posiada szczere, jasne przesłanie, jest brudny, nieprzyjemny i niewygodny. Każdy panel prowadzi odbiorcę poprzez historię, czytelnik doskonale wie, co zdarzy się za kilka stron, jaki jest jedyny możliwy rozwój fabuły. Ta świadomość jest przerażająca, ta pewność, przed którą nie można się osłonić, nie można uciec w wir interpretacji. Jako odbiorca wiem, że tylko najwyższej jakości historie są opowiedziane w ten sposób.
Nie chodzi również o to, że fabuła i zdarzenia opisane w komiksie są dla mnie niezrozumiałe. Doskonale orientuję się w podłożu wszelkich zmian społecznych, które składają się na treść albumu. Wydarzenia prowadzą odbiorcę jak po sznurku do jedynych zasadnych konkluzji. Nieważne, czy chodzi o marzenie o pełnej automatyzacji, czy też o ruchy społeczne nią wywołane. Wszelkie zagrożenia związane z tak totalnym rozwiązaniem ujęte w komiksie są łatwe do przewidzenia. Śledząc życie głównego bohatera, możemy obserwować rozpad jego idealnego świata. Wszystkie subtelne niuanse ruchów społecznych mają proste i jasne przyczyny, które prowadzą do nieuchronnych skutków. Nieważne, czy obserwujemy rodzącą się burżuazję, nieuchronne rozwarstwienie społeczne, czy idącą za tym walkę klas. Wiemy, że na końcu czeka nas upadek idealnego świata.
Jestem pewien, że ten komiks w codziennym pędzie zostałby przeze mnie niezauważony. Pozostałby na półce wraz z innymi seriami Timofa, po które bym nie sięgnął. Nie zobaczyłbym, z jakim spokojem polscy autorzy mierzą się z trudnym tematem walki klas, kształtującej się burżuazji i odnoszą się do problemów równouprawnienia i emancypacji. Ta historia pozostałaby dla mnie całkowicie nieznana. Interpretacja niezwykle aktualnych problemów społecznych zostałaby przeze mnie zbagatelizowana, zaszufladkowana jako zbyt awangardowa. Trudna, a więc poza moją strefą komfortu, i zostałaby na półce sklepowej, pośród komiksów, które wpędzają mnie w kompleksy. Ten album nie jest trudny, jest niewygodny, ale nie trudny w odbiorze. Może wpędzać w kompleksy, ale zmusza do myślenia. Nie jest intelektualną rozrywką, do której przywykłem jako odbiorca mainstreamowych komiksów. Jest inny, ale dokładnie taki powinien być, gdyż wzbudza niepokój. Stanowi wyzwanie i pokazuje, że to co wygodne nie zawsze jest dla nas najlepsze. Dlatego właśnie takie komiksy jak „Rewolucje: pełna automatyzacja” wpędzają mnie w kompleksy.
Chciałbym podziękować wydawnictwu Timof i cisi wspólnicy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Zazwyczaj jest to formuła, którą grzecznościowo umieszcza się na końcu tekstu, by okazać wdzięczność wydawnictwu za pomoc w pracy recenzenta. Tym razem ukłon jest nieco głębszy i bardziej osobisty. Jeszcze raz więc dziękuję wydawnictwu Timof i cisi wspólnicy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Rafał Pośnik
Tytuł: „Rewolucje” tom 10: „Pełna automatyzacja”
Scenariusz: Jerzy Szyłak
Rysunek: Mateusz Skutnik
Wydawca: Timof i cisi wspólnicy
Data publikacji: 19.05.2016 r.
Liczba stron: 56
Format: 210 x 290 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
Cena: 49 zł