Czy znacie film „Kingsman: Tajne Służby” z Colinem Firthem, Samuelem L. Jacksonem oraz Michaelem Cainem? Ten przezabawny sensacyjniak o agentach służb specjalnych szybko okazał się międzynarodowym sukcesem. Nic dziwnego ‒ świetni aktorzy, dobrze ograne klasyczne schematy, a przy tym z powiewem świeżości. Film oparty jest na komiksie Marka Millara, początkowo nazwanym po prostu „Secret Service”. Obydwa te dzieła mają wiele cech wspólnych, ale różnią się, co powoduje, że lektura nie jest przewidywalna.
Jak wiele uniwersum, „Kingsman” poznałem dzięki filmowi. W takich sytuacjach, gdy istnieje kilka wersji tej samej historii, pierwowzór i jego różne interpretacje, człowiek często zastanawia się, jak na jego odbiór wpływa kolejność zapoznawania się z nimi. Na tle swojej filmowej interpretacji komiks wypada niestety gorzej. Głównie dlatego, że film jest o wiele lepiej wyważony, bardziej przejrzysty, a jego fabuła jest płynniej poprowadzona. Co nie oznacza, że w przypadku komiksu mamy do czynienia z rzeczą słabą czy złą.
Zacznijmy od warstwy wizualnej. Kreska Dave’a Gibbonsa jest bardzo profesjonalna i dobrze oddaje realistyczny obraz otaczającego nas świata. Łatwo rozpoznać słynne lokacje, sławnych ludzi, a nawet narodowości niektórych bohaterów. Dynamika scen akcji jest świetnie oddana, a w innych mamy ciekawe zabiegi z ujęciami, które nie rozpraszają czytelnika i dobrze skupiają jego uwagę. Zastrzeżenie można mieć do narysowanych męskich twarzy ‒ dopóki nie ma znaczących różnic w wieku, narodowości, rasie czy zaroście, są one do siebie bardzo podobne. Kolejny problem jest z kolorami: większość obrazów jest przygnębiająco zimna i ciemna, a jedyne momenty dające możliwość nacieszenia się intensywnością barw to sceny rozlewu bardzo, bardzo czerwonej krwi. Pewnie to jeden z powodów, dlaczego na końcu komiksu widnieje ostrzeżenie „Tylko dla dojrzałych czytelników”. Nie ma się co oszukiwać: krew się leje litrami, w końcu został nam przedstawiony brutalny świat walki ze złem, w którym agenci są superbohaterami strzelającymi z bezbłędną precyzją, mającymi nienaturalną siłę i szybkość, no i oczywiście wypasione gadżety rodem z hardcore SF.
Zdecydowanie nie można powiedzieć, że akcja nudzi, ale muszę ostrzec, że momentami jest wręcz absurdalna. Na początku, przy mało ważnych potyczkach, każdy złoczyńca zasłużył na kulkę i oddzielne ujęcie śmierci, a tymczasem pod koniec ginie kilku przeciwników w jednym kadrze, co daje dziwne odczucie, jakby ważnego mafiosa broniły po prostu zwykłe tarcze do strzelania i gdyby dokładniej się im przyjrzeć to klony trzech gości. Niestety, całość sprawia wrażenie, jakby w połowie procesu pisania ktoś się zorientował: „w tym tempie dobijemy do 400 stron, trzeba się streszczać”. Wprawdzie dostajemy tutaj bardzo dużą dawkę historii obyczajowej, przedstawiającej nam zarys fabuły w postaci długich i wyczerpujących monologów i dialogów, ale akcja pachnie Hollywoodem – w ostatnim momencie zawsze magicznie znajdzie się niewspomniany wcześniej sprzęt albo drzwi, którymi można wyjść cało z przegranej sytuacji. Właśnie pod tym względem film jest lepiej poprowadzony, tam tak bardzo tego nie widać.
W całym dziele doskonałe jest poczucie humoru. Millar jest bardzo blisko związany ze światem kinematografii, więc w tekstach znajdziemy dużo żartów, które docenią prawdziwi fani kina. Fakt, część dowcipów jest ostentacyjnych, ale pokazują ten ironiczny świat ludzi mądrzejszych od całej reszty, wiedzących więcej. Jednak najlepsza komedia opiera się na suspensie i zwrotach akcji, a tych w komiksie nie zabrakło i mogę spokojnie powiedzieć, że dla mnie za kilka miesięcy tylko z tym będzie się kojarzyć papierowa wersja „Kingsman”.
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Wydawnictwo: Mucha Comics
9/2017
Tytuł oryginalny: The Secret Service: Kingsman
Wydawca oryginalny: Marvel Comics
Rok wydania oryginału: 2014
Liczba stron: 160
Format: 170×260 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN-13: 9788361319948
Wydanie: I