Niesamowity Hulk to postać w MCU raczej nieunikniona. Zielony olbrzym od lat stanowi w uniwersach komiksowych górne ekstremum siły fizycznej. Jego alter ego, Bruce Banner, stawiany jest z kolei na podium intelektualistów. Międzynarodowa rozpoznawalność postaci i specyficzna satysfakcja towarzysząca obserwowaniu jego przygód to dobre punkty wyjścia przy używaniu tego konkretnego bohatera.
Dlaczego więc wydaje się, że włodarze Marvela traktują gamma-wojownika jak przykrą konieczność ‒- tego zapewne nigdy się nie dowiem. W miarę postępu fabuły kinowego uniwersum Marvela postać Hulka wyraźnie traciła na znaczeniu. Pewnie, są momenty, w których uruchamia się jego znany z komiksów potencjał siania zniszczeń (przede wszystkim obydwa występy w „Avengers”, częściach pierwszej i drugiej). Ciężko jednak uciec od myśli, że stanowi raczej kłopotliwe zjawisko niż istotę zdolną rozszarpać planetę na strzępy. Wrażenie to potęgują filmy końcowej fazy MCU, gdzie Hulk jest wpierw kosmatą marionetką „Ragnaroka”, a potem wielkim nieobecnym „Infinity War”. Ale nie zawsze tak było ‒ w pierwszej fazie MCU film o przygodach Bannera miał być początkiem szerszej filmografii poświęconej tej postaci.
ZDJĘCIA Z MŁODOŚCI KTÓRE TROCHĘ TRUDNO WYJAŚNIĆ
Od początku produkcji nie do końca wiadomo było, na ile należy oderwać się od filmu Anga Lee z 2003 r. W postać Bannera wcielił się tam Eric Bana. Ostatecznie producenci wybrali model poniekąd hybrydowy ‒ obsada jest nowa, ale widz nie otrzymuje nowej wersji objaśnienia przeszłości bohatera. Jedyne elementy originu to szybka retrospekcja w trakcie napisów początkowych oraz nieliczne objaśnienia podawane w dalszej części filmu. Dla widza, który nie zna najlepiej samej postaci, może się to okazać nieco mylące i z pewnością zmniejszy narastające napięcie na początku filmu. Raczej nie wpłynie to negatywnie na odbiór całości, bo pierwsza wizyta Zielonego Niszczyciela następuje dość szybko. Thaddeus Ross, obsesyjnie ścigający Bannera, udziela szybkich wyjaśnień swojemu nowemu żołnierzowi ‒ Emilowi Blonsky’emu, w którego wcielił się Tim Roth. Ulubieniec między innymi Quentina Tarantino staje na wysokości zadania, rzetelnie tworząc uzależnionego od adrenaliny rębajłę.
PRZECIĄGANIE LINY
Potem niestety zaczynają się schody. Film wydaje się nieco nierówny. Po największy kawałek tortu sięgało trzech jedzących jednocześnie. Reżyser Louis Leterrier po raz pierwszy stawał za kamerą przy tak wysokobudżetowej produkcji. Edward Norton otrzymał bardzo szeroki dostęp do procesu twórczego. Z kolei samo studio pragnęło utrzymania konsekwencji z powstającym właśnie uniwersum oraz, niewątpliwie, powtórki sukcesu Iron Mana. Film z tego samego roku z Robertem Downeyem Jr. zarobił ponad czterokrotność wartości swojego budżetu i z pewnością zaostrzył apetyt producentom. Ale gdzie kucharek sześć, tam butów dwanaście. Jeśli każdy z nich wędruje w innym kierunku, to sztafety z tego nie będzie.
Z CZYM JEŚĆ ZIELONEGO KOTLETA?
Dostajemy więc elementy badania głębi Bannera – w mojej opinii jednej z bardziej interesujących postaci Marvela. Do jego rozterek aktor dramatyczny kroju Nortona nadaje się o wiele lepiej niż gapowaty Ruffalo. Przeplatane są różnej jakości dowcipami i całkiem zadowalającymi scenami akcji. Patrząc na wszystkie występy Niesamowitego, właśnie tutaj jego walki cieszą mnie najbardziej w całym MCU. To co nie cieszy, to momentami słabnąca gra aktorska i dziwne rozwiązania fabularne. Liv Tyler nie jest zbyt interesującą aktorką (tu oczywiście kwestia de gustibus), „Thunderbolt” Ross wydaje się zaś nieco sztywny. Same jego działania każą mi zadać sobie pytanie, komu właściwie podlega ten człowiek, gdy widzę skalę zniszczeń, które zostawia za sobą. Zastanawia mnie też nagłe zapadnięcie nocy połączonej z burzą tuż po starciu w środku pogodnego dnia ‒ może dla podkreślenia dramatyzmu?
ZIELONO MI?
Natomiast na duży plus zaliczam szacunek do przeszłości utworu. Są to m.in. motywy muzyczne czy aktorzy zatrudnieni przy produkcji (jak Lou Ferrigno, który poza krótkim cameo użyczył też głosu Hulkowi). Produkcja otworzyła wiele furtek, które można było później wykorzystać do rozwinięcia postaci znanych z przygód Bannera (np. Sterns czy Samson). Wydarzenia potoczyły się jednak inaczej. Norton oddał poszarpane fioletowe spodnie Markowi Ruffalo, który nie doczekał się innych solowych występów. „The Incredible Hulk” pozostaje interesującym połączeniem widowiskowego filmu akcji z próbą opowiedzenia głębszej historii tragicznej postaci. Jako taki na pewno zasługuje na bliższe poznanie.