W 2016 roku wydawnictwo Egmont Polska zdecydowało się na reedycję albumów popularnej przed niemal trzydziestu laty historii fantasy „Hugo”. Na rynku nastał wówczas istny nostalgiczny szał zarówno na dawno niewidziany komiks, jak i jego autora. Belgijski rysownik Bernard Dumont, tworzący pod pseudonimem Bédu, rychło został gwiazdą festiwali w Krakowie i Łodzi. Sukces cyklu skłonił polskiego wydawcę do poszukiwań kolejnego tytułu, aby wykorzystać dobrą koniunkturę. Wybór padł wówczas na serię „Clifton”.
Żyj i pozwól odpocząć
Pułkownik Harold Wilberforce Clifton, emerytowany pilot RAF-u i as wywiadu brytyjskiego w stanie spoczynku, zadebiutował w 1959 roku na łamach pisma „Tintin”. Pomysł na serię był prosty i zarazem obdarzony ogromnym potencjałem. Oto cierpiący na nadmiar wolnego czasu krewki wojskowy rozpoczyna na jesieni życia karierę detektywa-amatora. Ze względu na wyjątkową skuteczność, zwracają się do niego starzy znajomi z MI6, co wprowadza do cyklu również wątki szpiegowsko-awanturnicze. Mimo niebezpiecznego trybu życia, Clifton pozostaje idealnym angielskim gentlemanem z idealnie przystrzyżonymi wąsami, londyńskim akcentem oraz gorącą herbatą w żyłach.
De Groot powraca
Po odejściu Dumonta w 1995 roku seria została zawieszona na osiem lat. W trakcie przerwy stanowisko rysownika cyklu objął Michel Rodrigue, a w fotelu scenarzysty znów rozsiadł się Bob de Groot. To właśnie jemu szczególnie zależało na przywróceniu pułkownika-detektywa do życia. Podobnie jak wcześniej z Bédu, de Groot wspierał swoimi fabułami nowego artystę przed daniem mu wolnej ręki. I, co ciekawe, najlepiej napisana historia to ta, z którą Bob nie miał nic wspólnego – dokładnie tak samo jak w poprzednich tomach.
Wydmuszka
Działania de Groota na materiale pozostawionym przez Bédu wydały mi się… kontrowersyjne. Od razu po powrocie scenarzysta nie tylko bez słowa wyjaśnienia usuwa wprowadzoną przez Dumonta partnerkę Cliftona z tajnych służb, ale jeszcze proponuje na jej miejsce własną. Na dodatek obie panie są bliźniaczo podobne, przynajmniej fizycznie. O ile jednak przebojowa i charyzmatyczna Sarah Stone trzymała pułkownika krótko, przejmując inicjatywę i dowództwo nad wspólnymi misjami, o tyle Jade przedstawiona zostaje jako młoda i niedoświadczona adeptka sztuki szpiegowskiej, dająca się rozstawiać emerytowi po kątach. Skutkuje to wyjątkowo nieciekawą i pozbawioną iskry relacją między protagonistami, a zapewnienia de Groota, jakoby miał inspirować się parą bohaterów „Rewolweru i melonika”, tylko pogłębiają jego indolencję w tym zakresie. Postaci nie pomaga zresztą także Rodrigue, stawiając na dość prostacki fan service. Nieustannie możemy zatem natknąć się na (zazwyczaj nieuzasadnione) prezentacje ponętnej Jade w wymyślnych pozach, szczególnie obleczoną w obcisłe kombinezony, stroje plażowe lub ręcznik kąpielowy.
Rodrigue w cudzych butach
Objęcie rysowanej przez innego twórcę serii na rynku frankofońskim zazwyczaj wiąże się ze zmianą własnych nawyków rysowniczych na rzecz podobieństwa do poprzednika. Dla Rodrigue’a było to nie lada wyzwanie, co widać zwłaszcza w pierwszych dwóch albumach. Wdrażanie się idzie opornie, co można zauważyć zwłaszcza po pozbawionych szczegółów tłach, kanciastych postaciach i ogólnym braku cartoonowej werwy. Szczerze mówiąc, znacznie lepiej pod tym względem prezentuje się… szkicowy scenorys de Groota, zaprezentowany w części wstępnej tomu. Na szczęście im dalej, tym lepiej – kreska zaczyna nabierać lekkości, świat rozbudowuje się, a Wielka Brytania (w której rysownik ponoć nigdy nie był) zaczyna zyskiwać klimat. Największą zmorą albumów podczas jego pięcioletniej „kadencji” są jednak fatalne, komputerowo nakładane kolory. Wszyscy pamiętamy te niesamowite efekty oferowane przez programy graficzne z początków XXI wieku, wydające się wówczas tchnieniem nowoczesności… No cóż, powiedzmy tylko tyle, że trzeci tom „Cliftona” wygląda przez nie na bardziej przestarzały, niż jest.
Quantum of Clifton
Wspomniałem już niezbyt pochlebnie o scenariuszach de Groota w pierwszych akapitach recenzji. Cóż, poprzednie tomy „Cliftona” nie oferowały w żadnym momencie niczego poza solidną, niezobowiązującą rozrywką z zagadką kryminalną lub aferą szpiegowską w tle. W tomie trzecim poziom gwałtownie spada, czy też raczej należy powiedzieć, że historie są bardzo nierówne. Na przemian mamy do czynienia z dość infantylnymi głupotkami albo fabułami barokowo wręcz zagmatwanymi. Clifton zatem poszukuje zatopionego skarbu nazistów, infiltruje tajemniczą sektę w dzikich ostępach Korei Północnej… A także przenosi się w czasie na zaproszenie doktora Watsona, by pod nieobecność Sherlocka Holmesa rozwiązać zagadkę z 1912 roku. Wszystko to okraszone nie do końca zabawnymi żartami z Anglików i dość prymitywnymi gagami, skierowanymi raczej do młodszych czytelników. Istny groch z kapustą. Chociaż kto wie, być może Belgów bawi wbijanie szpili stereotypowym Wyspiarzom.
Clifton nie umiera nigdy
Podsumowując, trzeci tom „Cliftona” to zakup wyłącznie dla zagorzałych fanów cyklu. Widać spory spadek jakości po pozostawieniu serii przez Bédu, a zastępujący go Rodrigue, chociaż stara się, jak może, w najlepszym razie jedynie zbliża się do poziomu poprzednika. Otwarte pozostaje pytanie, czy Egmont planuje wydać także pozostałe tomy zbiorcze, w których znalazły się wcześniejsze przygody pułkownika z lat 1959-1984. Nie sądzę jednak, by wspólne wysiłki de Groota i Rodrigue’a przyczyniły się do wzrostu popularności postaci emeryta-detektywa w Polsce.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Wydawnictwo: Egmont Polska
Liczba stron: 208
Format: 21,6 x 28,5 cm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN-13: 9788328142367
Wydanie: I