Ascender, tom 4 - okładka

Ascender, tom 4 – okładka

Czwarty tom serii Ascender Jeffa Lemire’a i Dustina Nguyena kończy tę w sumie dziesięciotomową (jeśli liczyć Descender i Ascender jako całość) kosmiczną sagę, którą w całości wydało u nas wydawnictwo Mucha Comics.

Inspiracja Gwiezdnymi Wojnami

Wydaje mi się, że dopiero po ponownej lekturze całej serii zauważyłem, jak wiele zawdzięcza Gwiezdnym wojnom i jak bardzo się na nich wzoruje. Zbój pojawia się znikąd i ma mapę do jakiegoś tajnego miejsca, tak jak R2-D2 w Przebudzeniu mocy. Andy i Mila muszą szukać pomocy w wydostaniu się z zapyziałej, peryferyjnej planety u zgorzkniałej, cynicznej awanturniczki, która początkowo niezbyt chce im pomóc, ale ostatecznie okaże się mieć złote serce. I rozpadający się statek kosmiczny. Matka, czy raczej Matki, są dzierżycielkami czegoś, co bardzo przypomina ciemną stronę mocy. Jest też druga strona, którą włada jedna z pozytywnych postaci. Ostatecznym celem jest ich połączenie i zrównoważenie, co o ile dobrze pamiętam, jest również jednym z wątków Skywalker: odrodzenie. Mizerd i Wiertacz pełnią podobną rolę co C-3PO i R2-D2. Dwóch nieprzystających do siebie zrzędów, którzy są bardziej komediowym przerywnikiem, ale też nieodłączną częścią całej historii.

Pewnie jakby się uprzeć, można by znaleźć więcej podobieństw. Nie jest to jakiś szczególny przytyk, bo Gwiezdne wojny są tak silnym popkulturowym brandem, że wpłynęły na tysiące twórców w ostatnich 40 latach. Są też oparte na bardzo wielu archetypach i pomysłach obecnych w rozmaitych opowieściach od setek lat, które George Lucas połączył ze swoimi młodzieńczymi fascynacjami. Lemire czerpie inspiracje z innych źródeł niż Lucas. Poza tym poziom przetworzenia wątków i pomysłów jest na tyle duży, że należy to, co wypisałem, traktować bardziej jako ciekawostkę.

Lemire uczy się na cudzych błędach

Lemire nie popełnia jednak błędów najnowszej trylogii (epizody VII-IX), która odarła swoich złoczyńców z powagi i grozy, sprowadzając ich do żartu. Przez to odbiorca nie ma wrażenia, że stanowią zagrożenie dla bohaterów. W Ascender rolę bardziej nieudolnych i żałosnych odgrywają Gnishanie. Jednak do końca serii Matka pozostaje przeciwnikiem, z którego potęgą należy się liczyć. Potężna, straszna, ale też pełna pychy i rozdarta wewnętrznie. Nie wiem, czy konieczne było przybliżanie jej historii i próby uczłowieczenia w porównaniu z jej innymi, bardziej złowieszczymi aspektami.

Jednak tym, co najbardziej mi się podoba od początku serii, jest jej szata graficzna. Z każdym kolejnym zeszytem Nguyen maluje coraz lepiej. Media, z jakich korzysta (akwarele, co widać po rozmyciach, ale pewnie też inne rodzaje farb), najlepiej sprawdzają się przy rysowaniu efektów abstrakcyjnych. Wyładowania energii, wybuchy, magia wyglądają świetnie. Podoba mi się, że czasem kolorowy efekt pojawia się dookoła czystej bieli. Równie dobrze wychodzi kosmos. Z jednej strony kolorowy i żywy, ale niepozbawiony niepokojącego mroku. O rysunkach i projektach technologii wspominałem lata temu w recenzji pierwszego tomu Descendera. Są raczej czyste i sterylne, ze śladowym kolorem. Jednak w Ascenderze technologii jest mniej. Zmienia się paleta barw na bardziej naturalne (brąz, zieleń), bo tak zmienia się świat przedstawiony. Zdecydowanie wyłamują się z tej palety wystrzały z rzadko spotykanej broni laserowej i efekty zaklęć.

Porządna space opera z ciekawą szatą graficzną

Niestety przez dziesięć tomów nikt nie wpadł na to, jak lepiej zintegrować onomatopeje, które są nakładane cyfrowo i korzystają z cyfrowych czcionek. Bardzo się to rzucało w oczy na początku i do ostatniego tomu wciąż wybija z lektury.

Jako że recenzowałem prawie wszystkie tomy serii, już nic więcej ponad to, co napisałem przy poprzednich, nie wymyślę. Ascender to przede wszystkim świetna seria pod względem graficznym. To dość nietypowe jak na amerykański mainstream. Jednak Lemire to nie jakiś trzeciorzędny pisarzyna i, co już wielokrotnie udowodnił, potrafi napisać dobry komiks. Nawet pomimo tego, że kilka wątków tu i ówdzie mógłby skrócić czy doszlifować.

Dziękujemy wydawcy za przekazanie egzemplarza do recenzji.

Konrad Dębowski