O RODZINIE AEGIRSSONÓW SŁÓW KILKA
Seria o przygodach Thorgala Aegirssona, wikinga z gwiazd, jest jedną z serii, którą śmiało można by nazwać „należącą do kanonu komiksu europejskiego”. Celowo unikam tutaj określenia „seria kultowa”, gdyż uważam je za nader wyświechtane poprzez nadmierną jego eksploatację za sprawą niezliczonych wydawców i dystrybutorów, w celu promowania produktów medialnych, w szczególności zaś filmów. Jednak by oddać sprawiedliwość, należy powiedzieć, że każda kolejna premiera nowego albumu o przygodach Thorgala stanowi pewne wydarzenie i jest oczekiwana przez fanów w wielu krajach, i tak już od ponad trzydziestu lat! Z punktu widzenia wydawców to oczywiście jeden z tytułów, o których wiadomo, że opłaci się je wydać; że raczej dobrze się sprzedadzą, nawet na naszym rodzimym, raczej skromnym, polskim rynku komiksowym.
Warto sobie uświadomić, że na przestrzeni rzeczonych trzydziestu lat niektóre z odcinków tejże serii były u nas wydawane, w takiej czy innej formie, po kilka razy. Jako przykład niech posłuży najstarszy – i zarazem rekordowy pod omawianym względem – odcinek, czyli „Zdradzona czarodziejka”, który pojawiał się w różnych formach na polskim rynku wydawniczym aż sześciokrotnie! Pierwsze plansze ukazały się u nas w magazynie „Relax” w 1978 roku. Natomiast drugie (a pierwsze w formie albumu) wydanie, wypuszczone zostało przez KAW (Krajową Agencję Wydawniczą) dopiero dziesięć lat później, w roku 1988! Trzecie wydanie pochodziło z wydawnictwa Orbita (rok 1991), czwarte natomiast z oficyny wydawniczej Korona (twarda oprawa, ponownie, kuriozalnie, rok 1991). Piąte wydanie pojawiło się za sprawą Egmontu (miękka oprawa), w roku 2004. Szóste i ostatnie, jak na razie, wydanie to ponownie Egmont (twarda oprawa i rok 2008 – później były także jakieś dodruki). Jeśli chodzi o pozostałe albumy, nie było tego może aż tak wiele, ale dla każdego z nich wydania były przynajmniej dwa, głównie z Orbity i Egmontu.
Poszczególne reedycje różnią się między sobą (w niektórych przypadkach dosyć znacząco), parametrami technicznymi. Mam tu na myśli zarówno format albumu, jakość papieru, jakość druku, ale nie tylko. Różnice dotyczą także tłumaczeń oraz pewnych różnic w nazwach samych albumów (o czym nieco później). Przy okazji porównań poszczególnych wydań w pewnym stopniu można na nowo odkryć te historie. Warstwa merytoryczna pozostaje oczywiście ta sama, jednak chodzi raczej o porównanie jakości technicznej poszczególnych wydań i smutnego faktu, jak bardzo starsze z nich odbiegają od dzisiejszych standardów. Widać to zarówno po okładkach, jak i poszczególnych planszach komiksów. Przykładem niech będzie tutaj album „Oczy Tanatloca”, który posiadam z wydań Orbity oraz Egmontu. Pierwsza wersja jest jakaś taka niewyraźna (mówię tu zarówno o okładce, jak i planszach). Rzeczona okładka jest rozmyta, a występujące na niej liczne postacie są niewyraźne i trudno odszyfrować, kto właściwie jest tam przedstawiony. Odejmuje to w znaczącym stopniu malarskiego piękna, nadanego jej pierwotnie przez Grzegorza Rosińskiego. Dopiero „egmontowskie” wydanie uświadomiło mi, że przecież większość, jeśli nie wszystkie, z okładek serii były tworzona przez autora (i są nadal) na szpaltach malarskich, jako obrazy! A widać to dopiero przy okazji nowych wydań i odpowiedniej ich jakości technicznej właśnie. Teraz naprawdę wygląda to jak dzieło wysokiej próby adepta szkoły plastycznej, a nie jakieś kolorowe zeszyty dla przedszkolaków.
Wracając do kwestii poszczególnych wydań serii na naszym rynku, to widać też różnice w tłumaczeniach do konkretnych „iteracji wydawniczych”. Wydania Egmontu były tłumaczone przez Wojciecha Birka i jest w nich zdecydowanie mniej błędów merytorycznych niż w tych z Orbity i od pozostałych wydawców. Na przykład, w wydaniu z Orbity – nie jestem jednak pewny, czy było to w albumie „Gwiezdne dziecko” czy „Aaricia” – mowa jest o „łzach Tjahzi”, podczas gdy powinny być to „łzy Tjahzjego”, Krasnoluda, który poszukiwał „metalu, który nie istniał”. Także tytuły niektórych albumów zmieniały się i to nawet kilkukrotnie. Na przykład drugi album cyklu z wydawnictwa Korona (1991) nosił tytuł „Wyspa wśród lodów” natomiast z Orbity (ten sam rok wydania – 1991) oraz Egmontu (2008) „Wyspa lodowych mórz”. Podobną historię ma też trzeci album serii. Wydanie z KAW (1989) nosiło tytuł „Nad jeziorem bez dna”, to z Orbity (1992) „Trzech starców z krainy Aran”, a z Egmontu „Trzej starcy z kraju Aran”. Podobnie jest, choć różnica jest już znacznie mniej znacząca, z albumem szóstym. W wydaniu Orbity (1991) mamy „Upadek Brek Zaritha” (w sensie: upadek władcy), a w wydaniu Egmontu (2008) jest to „Upadek Brek Zarith” (w sensie: upadku miasta/królestwa o tejże nazwie). Ciekawy przypadek to także tytuł przedostatniego aktualnie albumu serii „Bitwa o Assgard”. Czytając o tym albumie w zapowiedziach, spodziewałem się tytanicznego starcia i wojny światów, a tymczasem to, co tam zostało przedstawione, to w najlepszym przypadku „Bitwa w Assgardzie”, żeby nie powiedzieć: „potyczka”, między wojskami Jolana i Lokiego.
Warto też chyba w tym miejscu wspomnieć o ewolucji stylu graficznego, prezentowanego przez Grzegorza Rosińskiego na przestrzeni lat. Pierwszy album jest rysowany dość prostą kreską, nawiązującą znacząco do wcześniejszych prac, tworzonych jeszcze w Polsce, jak zeszyty „Kapitana Żbika” czy „Pilota śmigłowca”. Pierwsze strony i opowieść o tym jak Slivia bierze Thorgala na służbę, wydają się być z dzisiejszego punktu widzenia nieokrzesane i nieco może nawet prymitywne. Zmiana następuje jednak już w opowieści o trzech siostrach zamkniętych pod lodowcem (końcowa część albumu „Zdradzona czarodziejka”). Wygląda to tak, jakby autor, po pierwsze, rozwijał swój kunszt, a – po drugie – być może także wczuwał się coraz bardziej w temat. W albumie drugim, „Wyspa lodowych mórz”, rysunki są już znacznie subtelniejsze i bogatsze. W moim odczuciu mamy tam też lepiej dobraną kolorystykę. Album trzeci być może nie zachwyca, ale widać tam już kierunek, w jakim będzie ewoluować kreska Rosińskiego. Kulminacyjnym albumem dla nowego stylu są w moim odczuciu „okolice” tomu „Gwiezdne dziecko”. Ten sam subtelny styl o niespokojnej kresce mamy też oddany w dużej mierze w kolejnych albumach – właściwie wszystkich albumach cyklu QA, aż do „Aaricii”. Na marginesie dodam, że Pan Grzegorz wielokrotnie był pytany przez czytelników (między innymi przeze mnie osobiście, na jednym z MFKiG), czy istnieje możliwość powrotu do techniki i stylu, w jakim były rysowane te stare albumy serii, sprzed około 20 lat. Wydaje się to jednak niemożliwe – sam artysta bowiem nie wykazuje zainteresowania tym tematem. Wracając do głównego wątku tego akapitu, to wydaje się, że od „Władcy gór” Rosiński coraz bardziej zaczął nudzić się oklepaną techniką i rysunki w „Wilczycy” i dalszych albumach, aż do „Niewidzialnej fortecy”, stają się coraz bardziej niedbałe, można powiedzieć, że nakreślone w coraz większym pośpiechu. Wcale nie pomogło też odciążenie rysownika w kwestii kolorystyki osobą Grazy, czyli Grażyny Kasprzak. Lekki wzrost formy graficznej nastąpił w albumie „Klatka”, natomiast kolejne odcinki „Arachnea”, „Błękitna zaraza” i „Królestwo pod Piaskiem” uważam już za wręcz dramatyczne (szczególnie na tle wcześniejszych tomów). Trochę lepiej wyglądało to z albumami „Barbarzyńca” i „Kriss de Valnor”, choć na jednym z kadrów w „Barbarzyńcy” Thorgal jest tak niestarannie narysowany, że wygląda na zezowatego! Wyraźnie widać tutaj zmęczenie artysty starą, oklepaną techniką graficzną, a zapewne też zmęczenie serią jako taką. Na szczęście w pewnym momencie nastąpił kolejny przełom w technice tworzenia plansz Thorgala i od albumu „Ofiara” seria znowu zmieniła swoje oblicze. Rosiński przeszedł bowiem na technikę zupełnie „sztalugową” (gdyż nie tylko okładki, ale i poszczególne plansze zaczęły być tworzone na płótnie z użyciem sztalugi malarskiej i farb) i widać, że to jest to, co naprawdę mu pasuje (o czym zresztą sam wspominał w wywiadach udzielanych przy okazji prac nad „Zemstą hrabiego Skarbka”, gdzie ta technika została użyta chyba po raz pierwszy). Szczególnie krajobrazy potrafią się prezentować wręcz przepięknie. Widać ewolucję i „rozkręcanie się” tego stylu przez kolejne trzy albumy. Zwłaszcza ostanie – zaczynając od „Ja Jolan”, a kończąc na najnowszym („Statek miecz”) – zachwycają malarskim pięknem i niesamowitą, niepowtarzalną (może nawet nieco psychodeliczną) gamą kolorystyczną, dobrze jednak oddającą to, że wydarzenia tam przedstawione rozgrywają się w większości poza Midgardem, czyli światem ludzi.
Patrząc na serię jako całość, można też powiedzieć, że układa się ona w cykle (oprócz kilku historii odpryskowych – jak „Alinoe”), tak jak to zostało to przedstawione na jednej z francuskich stron . Generalnie zgadzam się z tym podziałem. Wygląda to tak:
- „Zdradzona czarodziejka” i „Wyspa lodowych mórz” to „Cykl Królowej Lodowych Mórz”
- „Trzej starcy z kraju Aran” to przygoda niezależna
- „Czarna galera”, „Ponad krainą cieni”, „Upadek Brek Zarith” to „Cykl Brek Zarith”
- „Gwiezdne dziecko” to album klucz (choć ten album, jak i „Aaricię”, sklasyfikowałbym osobiście jako oddzielny cykl – „Retrospektywny”)
- „Alinoe” – ponownie przygoda niezależna
- „Łucznicy”, „Kraina Qa”, „Oczy Tanatloca”, „Miasto zaginionego boga”, „Między Ziemią a światłem” to oczywiście 'Cykl krainy QA’.
- „Aaricia” – drugi album klucz (lub drugi album cyklu Retrospektywnego wg. mojego prywatnego podziału)
- „Władca gór”, „Wilczyca”, „Strażniczka kluczy” to trzy następujące kolejno po sobie przygody niezależne
- „Strażniczka kluczy” (końcówka), „Słoneczny miecz”, „Niewidzialna forteca”, „Piętno wygnańców”, „Korona Ogotaia”, „Giganci” i „Klatka” to „Cykl Niewidzialnej Fortecy” (choć można by to też nazwać „Cyklem Shaigana Bezlitosnego”)
- „Arachnea” oraz „Błękitna zaraza” nazwane zostały „Cyklem podróży Thorgala”
- „Królestwo pod piaskiem”, „Barbarzyńca”, „Kriss de Valnor” oraz „Ofiara” to „Cykl Barbarzyńcy” (choć pasowałoby tu też chyba określenie „Cykl Niewolniczy”)
- „Ja Jolan”, „Tarcza Thora”, „Bitwa o Assgard”, „Statek miecz” i album, który zapowiadany jest na 2013 r. (a może jeszcze kolejne) to oczywiście „Cykl Jolana”
Seria mogłaby się właściwie skończyć już kilka razy, pomijające nawet fakty śmierci i zmartwychwstań Thorgala za sprawą boskiej interwencji – chociażby w albumie „Gwiezdne dziecko”. Na możliwość zakończenia wskazywała już końcówka „Strażniczki kluczy”, gdy Thorgal zdecydował się odejść w świat, żeby nie ściągać więcej nieszczęść i kłopotów na swoich najbliższych. Jeszcze dobitniej wskazywało na to zakończenie albumu „Klatka”, gdzie po mnóstwie nieszczęść, które były spowodowane wspomnianym wyżej odejściem głównego bohatera, jak i działaniami Kriss de Valnor, w końcu udało się jakoś wszystko rodzinie Aegirssonów ułożyć. Thorgal mógł też ostatecznie „zakończyć karierę” w ostatnim albumie sygnowanym nazwiskiem Jeana Van Hamme’a – „Ofiara”. Jego zakończenie (Jolan odchodzący na naukę do maga Manthora) wskazywało, że to on właśnie mógłby się stać już wtedy główną postacią nowej serii o przygodach Jolana Thorgalssona, a sam Thorgal mógł zostać odstawiony na boczny tor i w końcu żyć w spokoju, bez żadnych przygód.
Wracając jednak na chwilę do albumu „Klatka”, to przez kilka lat, oglądając głęboką zapaść opowieści o wikingu z gwiazd, byłem przekonany, że tak właśnie powinno się stać, że tenże album powinien być końcowym epizodem, wieńczącym serię… Bowiem pomimo „zmęczenia materiału”, czyli braku dobrych pomysłów na to, co ma się wydarzyć dalej, serię kontynuowano… I tak doczekaliśmy się frustracji, jakimi były (dla mnie osobiście) albumy: „Arachnea”, „Błękitna zaraza” i „Królestwo pod piaskiem”. Uważam, że te albumy zostały po prostu stworzone na siłę, trochę jako odcinanie kuponów od dawnej popularności, a trochę może siłą rozpędu serii. Być może także po prostu czytelnicy nie chcieli się jednak definitywnie żegnać z lubianą postacią – ciężko jest dziś to stwierdzić jednoznacznie. W każdym razie, mimo całego szacunku i hołdu, jaki niewątpliwie należy się Jeanowi Van Hamme’owi, może dobrze się stało, że zdecydował się on na porzucenie w pewnym momencie roli demiurga familii Aegirssonów. Jego następca, Yves Sente, niewątpliwie wniósł powiew świeżości do serii. Choć jego wizja trochę odbiega w moim odczuciu od tego, do czego przyzwyczaił czytelników van Hamme, niezaprzeczalnym faktem jest, że jednak aktualny cykl jest zdecydowanie lepszy niż kilka ostatnich albumów z udziałem poprzedniego scenarzysty. Zresztą Thorgal nie jest jedyną serią, którą Sente przejął od Van Hamme’a; inną jest chociażby „XIII”, rysowaną przez Williama Vance’a.
Powracając z tej nieco przydługiej dygresji do wątku głównego, to wbrew temu, co mogło się wydawać jeszcze kilka lat temu, seria zdecydowanie odżyła i oprócz samej „linii Thorgala” pojawiają się liczne „odpryski” (ang. spin-offs) przeplatające się z wydarzeniami z serii głównej i uzupełniające ją. Trochę przypomina to „splot” serii autorstwa Andreasa Martensa, mianowicie „Rorka” i „Koziorożca”, jednak w przypadku „Thorgala”, wydaje się, że splatających się ze sobą wątków będzie znacznie więcej. Mamy już bowiem dwie autonomiczne serie poboczne, opowiadające o Kriss de Valnor i Louve – córce Thorgala. W zapowiedziach pojawiają się także informacje o serii opisującej młodość Thorgala a być może także pojawi się autonomiczna seria dotycząca Jolana. Pytanie brzmi: co z samym Thorgalem? Jak długo jeszcze będzie miał siłę, by rzucać się w wir wydarzeń, ratować swoich bliskich i przeciwstawiać bogom? Jak długo będzie miał pecha, bo tak to należy nazwać, do przeżywania (zazwyczaj niechcianych i nieplanowanych przez niego) przygód, zanim scenarzyści pozwolą mu odpocząć i żyć spokojnie u boku ukochanej Aaricii? Pamiętać należy o tym, że seria jest unikatowa w kontekście tego, że jej bohaterowie posuwają się w latach w kolejnych jej albumach. Więc, być może kiedyś jeszcze ujrzymy Thorgala jako starca trzymającego na kolanach swoje wnuki? Kolejną niezmiernie ważną kwestią jest, jak długo Grzegorz Rosiński będzie w stanie prowadzić serię o Thorgalu i doglądać (zapewne razem z Yves’em Sente’em) prac nad seriami pobocznymi. Złą wiadomością wydaje się aż dwuletnia przerwa przed zapowiadanym kolejnym albumem „Thorgala”. Tym bardziej jest to denerwujące w kontekście tego, że najnowszy album serii („Statek miecz”) właściwie nie popychał fabuły głównych wątków naprzód. Thorgal rozpędzający się do pościgu za porywaczami swojego syna, Aniela na końcu albumu „Bitwa o Assgard”, w albumie „Statek miecz” wpada, można powiedzieć w dygresję, przeżywając niespodziewanie autonomiczną przygodę, która równie dobrze mogłaby nie mieć miejsca… Nic jednak nie da się na to poradzić, dane nam będzie czekać następne półtora roku z nadzieją i utęsknieniem na kolejne przygody wikinga z gwiazd. Na osłodę pozostaje fakt, że pewnie w tym czasie pojawiać się będą nowe albumy z serii pobocznych.
Tomasz „aegirr” Brzozowski