SKAŻONA JAPOŃSZCZYZNĄ
ADAPTACJE
Stada moich znajomych delikatnie pukają się palcem w czoło, kiedy mówię im, że wolę czytać mangi bardziej, niż oglądać anime. No jakże to, przecież animek kolorowy jest, ładniejszy, ma głosy i się rusza, ślęczenie w nieruchomym czarno-białym papierze jest co najmniej dziwne. A jeśli już musisz, to sięgnij kobieto do papierów zachodnich, one przynajmniej kolorowe są… A ja za diabła nie czaję, o co im chodzi.
To nie jest tak, że najchętniej bym wygumowała kolorki z kadrów, a postaci zamknęła w małych kwadracikach na zasadzie szalonego naukowca. I na pewno to nie jest tak, że potępiam twórców anime za profanowanie białych karteczek – ja po prostu lubię dobre historie, które są dobrze opowiedziane i często zdarza się, że po obejrzeniu anime sięgam po mangę tylko po to, by stwierdzić, że ta opowieść nie jest warta tego, by się z nią zapoznawać jeszcze raz. Mimo tego, że jest to historia oryginalna, bezpośrednia wizja autora, a nie czyjaś wariacja na temat. Po prostu raz wystarczy. Na tej samej zasadzie niekoniecznie obejrzę anime powstałe na podstawie mangi, która owszem, była ciekawa, ale nie tak, by przeżywać to jeszcze raz. A że mangę wybieram częściej… Powód jakże prozaiczny – czyta się ją szybciej, niż ogląda. Szczególnie w przypadku moich ulubionych bitewniaków, gdzie walka trwająca pół tomu (którą przeczytam w pół godziny) rozciąga się na parę odcinków w serialu (po 20 minut odcinek)…
Ubolewam nad tym, że tak mało jest historii, które z przyjemnością zarówno przeczytałam, jak i obejrzałam. Dotyczy to zarówno mang, jak i książek czy adaptacji komiksów, bo przecież reżyser nie chce być tylko maszyną „kopiuj-wklej”, tylko artystą, który posiada swoją wizję i ma pełne prawo ją przekuć na obraz. Owszem, ma, a ja, jako czytelnik, mam pełne prawo, by tę jego wizję olać. Albo się nią zachwycić i olać oryginał. Najważniejsza przecież jest historia, a nie opowiadający, jak to napisał pewien twórca (podobno) horrorów. Ten od Shawshank. I zielonego linoleum w bloku śmierci.
Joanna Pastuszka