TYTUS, KAJKO I A’TOMEK
Dużymi krokami zbliża się premiera filmowej wersji „Jeża Jerzego”. Aby odkryć, czy czeka nas zawód czy zachwyt, będziemy musieli uzbroić się na jeszcze trochę w cierpliwość, a tymczasem rzućmy okiem na wcześniejsze próby przeniesienia polskiego komiksu na duży ekran. W artykule skupiam się na dwóch tylko pozycjach, gdyż… No właśnie, na dwóch się tak naprawdę kończy, chyba żeby liczyć Koziołka Matołka, który, jakby nie patrzeć, swoje początki miał na ramach komiksu i dwie krótkometrażówki z Profesorkiem Nerwosolkiem Baranowskiego z 1984 i 1986 roku.
Chyba nie wywołuje wielkiego zdziwienia fakt, że dwa komiksy, które do tej pory doczekały się adaptacji filmowej to „Tytus, Romek i A’tomek” i „Kajko i Kokosz”. Nie ulega wątpliwości, są to dzieła najbliższe miana symboli polskiego komiksu. To prawie jak „Asteriks” we Francji, czy „TinTin” w Belgii. Nawet jak ktoś komiksów nie czytał, postacie bez problemu rozpoznaje i ściąga czapkę z głowy, kłaniając się z szacunkiem. Ci, co czytali, traktują je jak skarby narodowe, z dumą podkreślając: „W stanach mają superbohaterów, my mamy dwóch wojów i małpę!” (ku ścisłości szympansa).
Pierwsze próby zrobienia animowanej adaptacji przygód Tytusa miały już miejsce na przełomie lat 1989-90, gdy oto powstał dwuodcinkowy serial animowany. Jak się prezentował? Najwyraźniej nie za dobrze. Serial wyemitowano raz… I tyle go widziano. Nie ma co szukać screenów w internecie, a tym bardziej klipów na YouTube. Właściwie informacje o nim kończą się na „listach płac” w portalach filmowych i wzmiankach Papcia Chmiela w eseju w jednej z reedycji tytusowych książeczek. Biorąc pod uwagę negatywną ocenę Papcia, jak i fakt, że powstała ona ponoć bez jego zgody, nic dziwnego, że produkcja skończyła się tylko na dwóch odcinkach i raczej długo jej nie zobaczymy, a jak już, to wyłącznie jako przyrodniczą ciekawostkę dla hardcorowych Tytuso-maniaków.
Pomijając teledysk zespołu Blenders „Banan i Drzewo”, który ozdobiono animowanymi przebitkami różnych scenek z bohaterami komiksu, kolejną, o wiele bardziej udaną próbą zrobienia animacji o Tytusie, był film „Tytus, Romek i A’tomek wśród złodziei marzeń” z 2001 roku. Za sterem filmu zasiadł Leszek Gałysz („O dwóch takich co ukradli księżyc”, „Fortele Jonatana Kota”, „Film pod strasznym tytułem”) i jeśli chodzi o stronę techniczną filmu, naprawdę ciężko mu cokolwiek zarzucić. Animacja klasyczna, ręczna i całkiem sympatycznie wykonana. Kreska jest udanym połączeniem kreski Papcia z kreską pana Gałysza (zwłaszcza tytułowi złodzieje marzeń wyglądają jak coś prosto z którejś z tytusowych ksiąg), a gdy akcja filmu dzieje się w Warszawie, twórcy nie ograniczają się do symboliki i postacie co rusz wędrują jakimś znajomym (dla Warszawiaka) miejscem. Innym silnym atutem jest muzyka. Wpada w ucho i dodaje obrazowi unikatowego klimatu. Niestety film zawodzi treściowo, a konkretnie z dwóch powodów…
Pierwszym jest główny antagonista, książę Saligia. Z jednej strony to najciekawsza postać w filmie – nie tylko całkiem sprawnie wykonany i diaboliczny czarny charakter, ale niczym łotry z przygód Batmana, posiadający głębię i tragiczną (w granicach filmu dla dzieci) przeszłości wyjaśniającą jego poczynania – z drugiej… No właśnie, to chyba aż za ciekawa postać, gdyż nie dojść, że przysłowiowo kradnie cały show, to w dodatku film koncentruje się o wiele bardziej na nim, niż na trójce komiksowych bohaterów. Ba! Tytuł „Jak książę Saligia spotykał Tytusa de Zoo” byłby o wiele bardziej adekwatny. O ile sam Tytus prezentuje się jeszcze jako-tako (głos to Marka Konrada to strzał w dziesiątkę, swoją drogą) i przynajmniej jest bardzo aktywny przez całą historię, o tyle Romek i A’tomek, nie dojść, że zostają odsunięci, gdzieś na drugi, a może nawet i trzeci plan, to co gorsza gdzieś w natłoku wszystkiego giną ich osobowości. Choć A’tomek przynajmniej w gadce i manieryzmie sprawia pozory swojego komiksowego odpowiednika, tak naprawdę przez całą historię nie ma okazji niczym konkretnym zabłysnąć, zaś Romek zostaje do reszty opróżniony ze swoich charakterystycznych szyderstw, klasycznych kłótni z Tytusem i pyszałkowatej natury. Jest po prostu nijaki. W dodatku obaj harcerze (zresztą nie pada ni jedno nawiązanie do ich harcerskich działalności) potraktowani zostają jako jednostka i kiedy tylko jest okazja zostają oddzieleni od Tytusa, często znikając z ekranu na duże porcje filmu, ustępując miejsca nie tylko Salidze, ale także mrowiu zupełnie nowych postaci, w tym dosyć drażniącej „Kaczuszce” i „Helikopterkowi”…
Drugi problem z filmem to jego moralizatorski charakter. Twórcy rzucili każdym możliwym przesłaniem: palenie jest złe, segreguj odpady, myj zęby, czytaj książki, nie sugeruj się reklamami, nie śmieć… Wyliczać można długo. Nie ma nic złego w moralizowaniu w filmach dla dzieci – prawdę mówiąc są nawet wskazane – niestety tu przesłania podane są niezbyt subtelnie (w jednej scenie książę Saligia patrzy wprost w ekran mówiąc o tym, jakie głupki zamieszkują Ziemię, bo dają się otumaniać reklamą… Uch!) i, jakby nie patrzeć, dosyć nachalnie. Nadaje to całości nazbyt infantylnego wydźwięku, co wadzi o tyle, że większość fanów Tytusa to nie małe dzieci, a dorośli, którzy niegdyś zaczytywali się komiksem… Na usprawiedliwienie można zaznaczyć, że twórcy nie mieli większego wyboru – jednym ze sponsorów filmu była organizacja pro-ekologiczna, która w zamian za pieniądze chciała, by twórcy wcisnęli jak najwięcej przesłań. Z podobnych przyczyn w filmie pojawia się nagle wielki kubełek KFC i choć nie zamierzam wytykać tu ironii, że oto film z przesłaniem anty-reklamowych zawiera samemu kryptoreklamy (stało się! No, trudno…), na koniec wspomnę, że tu i ówdzie chodziły słuchy, że scena, w której profesor T’alent przecina piłą mechaniczną tramwaj z numerem „18” na pół, miała, zdaniem jednego z twórców, poniekąd zawierać dwuznaczny podtekst dla dorosłych… W sumie jak słyszę takie rzeczy, to cieszę się, że z dwojga złego twórcy nie poszli właśnie w przeciwnym kierunku, jakim byłoby robienie na siłę czegoś pod wyłącznie dorosłego widza, a co za tym idzie, przechodzę do filmowej adaptacji „Kajka i Kokosza” z 2005 roku.
Jak w przypadku Tytusa, nie było to pierwsze podejście do ożywienia bohaterów na ekranie (wcześniej próbowano zarówno seriale animowane, jak i filmy fabularne), ale za to tak naprawdę jedyne, jakie ujrzało światło dzienne, choć w rzeczywistości to tylko pierwsze piętnaście minut z planowanej o wiele dłuższej całości. Chcąc stworzyć coś na miarę polskiego „Shreka”, twórcy filmu postanowili nie tylko zastosować technologię trójwymiarową, do napisania scenariusza zatrudnili samego autora polskich dialogów przygód zielonego ogra – Bartosza Wierzbiętę. Dziw bierze, ile pan Wierzbięta wyciągnął ze swojej pracy przy tłumaczeniu „Shreków”… Mianowicie tyle, co nic. Zamiast rzucać inteligentnymi żartami słownymi i aluzjami pop-kulturowymi, serwuje przez większość filmu humor toaletowy. Żarty o puszczaniu bąków, załatwianiu się i wymiotach mają się po prostu nijak do sympatycznego klimatu przygód Kajka i Kokosza, a co grosza, są po prostu niesmaczne.
Równie niesympatycznie wypada przedstawienie samych bohaterów. Głosy Macieja Sztura i Cezarego Żaka to, co prawda, największy, jak nie jedyny, atut filmu, jednak para przyjaciół ani na chwilę nie przypomina… No właśnie, nie przypomina przyjaciół. Przez cały czas obydwaj kłócą się, dogryzają sobie i to w dodatku w naprawdę mało przyjemny sposób. Odwaga, przyjaźń i rycerstwo to cechy, których Kajko i Kokosz nie wykazują, ustępując miejsca histeryzowaniu, chamstwu i notorycznym próbom bezinteresownemo podstawieniu kompanowi nogi. Czy Mirmił, Łamignat i Zbójcerze prezentują się równie marnie? Ciężko rzec, gdyż nie pojawiają się oni w ogóle. W miejsce tych ukochanych postaci dostajemy dodatki w postaci gadających żuczków, które co tu wiele mówić są drażniące. Animacja sama w sobie też daleka jest od shrekowych standardów, w sumie jakością przypominająca przeciętny filmik z gry komputerowej, a postacie, co tu wiele mówić, są brzydkie, nie tylko z charakterów, ale i z samego wyglądu. I znów wielka szkoda, bo na rzecz zrealizowania tego „dzieła” wstrzymano na kilka lat o wiele ciekawszy projekt animowanego filmu „Złote Krople”, którego premiera z 2004 roku przesunięta została na rok 2011…
Z przykrością trzeba stwierdzić, że polskie próby w tworzeniu adaptacji komiksowych nie prezentują się dobrze, a już na pewno nie mamy co mówić o konkurowaniu w tej dziedzinie z zagranicą. Pocieszenie pozostaje w przestrodze, by uczyć się na błędach poprzedników. Robienie na siłę pod dzieci, czy dorosłych, nie zdaje egzaminu, więc czemu nie trzymać się po prostu wiernie dzieła takiego, jakim było ono w pierwotnej intencji autora. Nie może to być takie trudne… Choć z drugiej strony, czort jeden wie, co poeta miał tak naprawdę na myśli…
Maciek Kur