AQUAMAN VOL. 3
POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI?
Cytując jednego z naszych redakcyjnych kolegów: „Aquaman to taki gość, który pije rybie siuśki”. Czy tak jest w istocie, stwierdzić niełatwo, bo opinia o tyle nieweryfikowalna, że dotycząca postaci fikcyjnej… I choć naczelny „pływak” uniwersum DC niezmiennie zmaga się z ciętym humorem sarkastycznie usposobionych czytelników (wyszukanym kpinom poddawana jest zwłaszcza jego pomarańczowa „koszula”), tzw. „góra” wydawnictwa z nie mniejszą determinacją usiłuje zabiegać o przychylniejszą ocenę tej postaci. Dodajmy, że zazwyczaj z umiarkowanym powodzeniem.
Tak też było w przypadku pięcioczęściowej (a faktycznie sześcio-, bowiem poprzedziło ją wydanie specjalne „The Legend of Aquaman”) miniserii z roku 1989. O ile ów moment dziejowy prędko uznano za przełomowy, o tyle ówczesny tytuł poświęcony „Władcy Siedmiu Mórz” rychło popadł w zapomnienie. Czy słusznie? I tak, i nie. Zanim jednak wyjaśnimy tę irytującą dwuznaczność, przyjrzyjmy się treści niniejszego tytułu.
Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni
Zaabsorbowany problemami powierzchni Aquaman (w tym zwłaszcza angażowaniem się w działalność Ligi Sprawiedliwości) po długiej przerwie powraca do swego podmorskiego królestwa. Miast fanfarów, confetti, sutej uczty przy wtórze konch oraz choreograficznych popisów syrenich tancerek, czekają nań niespodziewane zmiany. Okazuje się bowiem, że gdy do spółki z herosami pokroju Martiana Manhuntera czy Supermana ratował świat od niekończących się problemów, Atlantis padło łupem najazdu pozaziemskiej rasy. Okupanci do szczególnie sympatycznych nie należą, konsekwentnie zmierzając do eksterminacji mieszkańców tegoż miasta-państwa. Choć order z kartofla temu, kto uzasadni przyczynę ich zacietrzewienia – bo z pewnością nie uczynili tego twórcy tej fabuły…
Wraże istoty, zapewne inspirowane galaretowatymi Marsjanami z „Wojny Światów” Herberta George’a Wellsa, sukcesywnie ograniczają populację poddanych Arthura Cyrry, który w obliczu planowego ludobójstwa nie zamierza stać z założonymi rękami. Stąd podejmuje on stosowną do powagi sytuacji akcję, przeciwstawiając się najeźdźcom. Jak niemal zawsze w przypadku podobnych fabuł, również i tu tytułowy bohater podoła wyzwaniu, jakim obarczył go scenarzysta. Zanim to jednak nastąpi czeka nań niemało atrakcji w postaci zmierzania się z zaawansowaną techniką wojenną obcych, inercji części podmorskiego społeczeństwa, oraz bezsensowną brawurą generałów atlantydzkiej armii. Wszak bez tego byłoby najzwyczajniej nudno. A jak wiadomo prawa epiki są nieubłagane.
Mimo że za fabułę odpowiadał sam Keith Giffen (twórca między innymi takich hitów jak „Justice League International” oraz obu odsłon „Emerald Dawn”) trudno doszukiwać się tu szczególnych znamion oryginalności. Niektóre wątpliwej jakości innowacje (np. uczynienie stroju Aqumana więziennym uniformem) zdają się kompletnie chybione. Podobnie z całkiem popularną obecnie Myrą. Co prawda wspomniana pojawia się tu znacznie częściej niż w przypadku miniserii Neala Poznera. Niemniej poza pokrzykiwaniem niewiele wnosi do toku fabuły. Zresztą, całość tej opowieści trudno uznać za szczególnie odkrywczą, chociaż treść pierwszego epizodu do pewnego momentu zwiastuje, jeśli nie wyjątkową, to przynajmniej czysto rozrywkową historię pełną niespodziewanych zwrotów akcji. Niestety, przysłowiowej pary wystarczyło zespołowi twórczemu na zaledwie premierowy numer. Potem jest już tylko gorzej, a zniecierpliwiony czytelnik z narastającą irytacją wypatruje „pierwiosnków” odmiany tej sytuacji. Z żalem wypada skonstatować, że próżno doszukiwać się takowych… Można było się tego spodziewać już po opublikowanym tuż przed miniserią „Specialu”, w którym usiłowano nawiązać do oryginalnego pochodzenia Arthura… Niestety, już w tym tytule nie brakowało fabularnych mielizn…
Odgrzewany kotlet?
Nie dziwi zatem, że reakcja fanów domniemanego „Siuśkopija” daleka była od entuzjazmu. Część czytelniczej braci, olśniona efektem prac realizatorów o trzy lata wcześniejszej miniserii „Aquaman vol.2” (a w pierwszym rzędzie zjawiskowymi jak na superbohaterski główny nurt ilustracjami Craiga Hamiltona) wypatrywała czegoś na kształt klimatu zawartego właśnie w tej publikacji: elementów ezoteryki przy równoczesnym zmodernizowaniu z lekka już „zaśniedziałego” wizerunku podmorskiego herosa (czego przejawem był znacznie odmienny w stosunku do pierwowzoru strój Aquamana). Krótko pisząc – podarowania mu (a tym samym również czytelnikom) nowej szansy, podobnie jak miało to miejsce w przypadku Supermana, Wonder Woman czy Green Arrow. Tymczasem Keith Giffen i Curt Swan zafundowali czytelnikowi przysłowiowy „powrót do przeszłości”. Bo zarówno Atlantyda, jak i sam tytułowy bohater, wpisują się w sposób ujmowania perypetii Aquamana sprzed czasów Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach. Mamy tu zatem zaawansowaną technologicznie podwodną cywilizację wyzbytą śladowych choćby elementów mistycyzmu, tak istotnych w wizji Poznera i Hamiltona. Science fiction według wzorców rodem ze Srebrnej Ery wyrugowało fantasy, co siłą rzeczy nie mogło przypaść do gustu ogółowi odbiorców.
Sygnały ze strony rynku wskazywały, że ów manewr okazał się nietrafiony i tym też należy tłumaczyć o rok późniejszą miniserię „Atlantis Chronicles” według Petera Davida, brawurowo zilustrowaną przez Estebana Maroto. Mimo że nie nawiązano w niej do miniserii z 1986 roku, a tok fabuły skupia się na przodkach Arthura (on sam pojawia się dopiero w finalnym epizodzie), to jednak już sama okoliczność „umagicznienia” świata przedstawionego, w jakim działa Aquaman, wydaje się wystarczająco wymowna.
Tyle krytyki. Okazuje się jednak, że wbrew „najeżeniu” sporej części fanów „Vol. 3” przynajmniej pod pewnymi względami jawi się jako twór aspirujący do miana dzieła względnie udanego. Warsztat Curta Swana można lubić lub nie, a i okoliczność, że preferowana przezeń stylistyka aż nazbyt dalece wzbudzała skojarzenia z „minioną epoką” DC, z pewnością nie wpływała na korzystny jej odbiór. Tymczasem srodze zagalopowałby się ten, komu zamarzyłoby się kwestionowanie kunsztu tego wybitnego grafika o imponującym dorobku. Problem w tym, że Swan najzwyczajniej nie był już „na czasie”. Tymczasem przy nieco przychylniejszym wejrzeniu na warstwę graficzną tej miniserii, zaskakuje ona nie tylko skalą dokładności, ale też ciekawych rozwiązań formalnych. Z dzisiejszej perspektywy trudno odmówić kresce Swana klasycznej, pełnej wdzięku urokliwości, przepełnionej dbałością o detale (w czym również niewątpliwa zasługa kładącego tusz Ala Veya).
Pomimo z miejsca widocznych starań tego twórcy nie udało mu się zaskarbić czytelniczej przychylności. Ogół fanów wypatrywał stylistyki porównywalnej z warstwą graficzną miniserii Poznera i Hamiltona. Stąd nie dziwi stosunkowo chłodna ocena wysiłków swego czasu jednego ze sztandarowych grafików DC Comics. Dlatego też kolejną „odsłonę” przypadków Arthura Curry zrealizowano w odmiennej formule. Ale o tym w stosownym ku temu czasie…
Klasyk niesłusznie zapomniany
Szczególną niespodziankę tej odsłony dziejów Aquamana stanowi okładka pierwszego epizodu miniserii, dalece odbiegająca od standardów głównonurtowych „produkcyjniaków”. Bowiem wzbudza raczej skojarzenia ze stylistyką stosowaną przez Dave’a McKeana przy tworzeniu okładek do „Sandmana”. Za tę nietypową, jak na Aquamana, kompozycję, odpowiada nowozelandzki plastyk David M. De Vries, tworzący swego czasu na potrzeby antologii „Cyclone!”, prezentującej opowieści o australijskich superbohaterach. Intrygująca okładka po dziś dzień pozostaje prawdopodobnie najbardziej oryginalną spośród wszystkich, które zdobiły perypetie Arthura Curry.
Zjawiskowość tej miniserii na tym jednak się nie kończy. Bowiem za ciekawy dodatek wypada uznać, składający się z trzech części artykuł „Time & Tide: The Legend of Aquaman”. Tekst ten, zwięźle traktujący o liczących sobie wówczas (tj. w 1989 roku) niemal pięćdziesięcioletnich dziejach tej postaci, wyszedł spod pióra – i tu uwaga! – samego Marka Waida. Wielbicielom „Kingdom Come” (a tych powinno być wielu – nawet jeśli nie „trawią” superbohaterów – bo to po prostu Wielki Komiks) tegoż autora zapewne nie trzeba go przedstawiać…
Podsumowując: zapomniany klasyk, który zwłaszcza z obecnej perspektywy, wyzbytej niechęci wobec tzw. przedkryzysowych publikacji DC (rzecz jasna chodzi o pamiętny „Kryzys” z 1985 roku), mimo wszelkich mankamentów powinien doczekać się może nie tyle nobilitacji, co raczej uwzględnienia w liczących sobie niemal siedem dekad dziejach Aquamana. Tym bardziej, że wbrew pozorom był to istotny moment w dotychczasowej historii tak nielubianego u nas Atrhura Curry…
Przemysław Mazur
„Aquaman vol. 3” nr 1-5
Zarys fabuły i projekt logo: Keith Giffen
Scenariusz: Robert Loren Fleming
Okładki: Curt Swan (nr 2-5) i David M. DeVries (nr 1)
Szkic: Curt Swan
Tusz: Al Vey
Kolor: Tom McCraw
Liternictwo John Costanza
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: czerwiec-październik 1989 roku
Okładki: miękkie
Format: 17 x 26
Druk: kolor
Liczba stron: po 32
Cena: 1 $
„Aquaman Special 1”
Zarys fabuły i projekt logo: Keith Giffen
Scenariusz: Robert Loren Fleming
Okładka: Curt Swan
Szkic: Curt Swan
Tusz: Eric Shanower
Kolory: Tom McCraw
Liternictwo: Augustin Mass
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: marzec 1989 roku
Okładka: miękka
Format: 17 x 26
Druk: kolor
Liczba stron: 48
Cena: 2 $