TRZY PALCE


Kariera w filmie animowanym to nie kaszka z mlekiem. Nie mówię tu o reżyserach, producentach czy nawet scenarzystach. Ich ciężka praca to istna frajda, zwłaszcza w porównaniu z trudem i anielską cierpliwością, jakie wkładają często pewni niedoceniani artyści, bez których animacja nie mogłaby przecież istnieć… Tak jest, mówię tu o animkach. Pociesznych bohaterach kreskówek, których radosne popisy i cudaczne natury bawiły nas od samych początków kinematografii (a nawet i trochę wcześniej, bowiem premiery pierwszych filmów animowanych „Un bon bock” i „Pauvre Pierrot” wyprzedzają kinowy debiut braci Lumière o całe trzy lata). Jak się jednak okazuje, za pociesznymi uśmieszkami kryje się morze goryczy i rzeka bolesnych sekretów. Czasem, by dojść do sławy i stać się gwiazdą na miarę Szczura Ricky’ego czy Królika Buggy’ego, trzeba zrobić kilka rzeczy, z których nigdy nie będzie się dumnym…

Zdradzę szczerze, że ledwie przejrzałem kilka stron „Trzech palców” i nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, jak znalezieniu godzinki-dwóch wolnego czasu, by w pełni nasycić się tą jakże oryginalną lekturą. Dzieło Richa Koslowskiego trafiło do mnie jednocześnie jako fana komiksów, miłośnika animacji i reżysera-amatora filmów dokumentalnych. Owa opowieść obrazkowa nie tylko w szyderczy sposób parodiuje największe historie amerykańskich kreskówek, ale też przyjmuje formę dokumentu-retrospektywy. Nie jest to może pierwszy raz, gdy miałem do czynienia z owym zabiegiem, jednak we wszystkich przykładach jakie potrafię sobie przypomnieć, była to głównie zabawa na krótką metę. Na przykład. w „Jeż Jerzy: Dokument” pełniło to funkcję krótkich przerywników między historyjkami. Tu Koslowski wykonuje fenomenalną robotę z opowiedzeniem długiej opowieści, trzymając się wyłącznie języka, formy i narracji typowej dla dokumentu. Choć przez większość czasu obserwujemy same „gadające głowy”, przebieg akcji intryguje i wciąga, budując powoli świat Hollywoodu z punktu widzenia animków. Akcja koncentruje się na osobie wielkiego filmowca, Zawrotka Waltersa (oryg. Dizzy Walters) i wypromowanym przez niego gwiazdorze animacji, Szczure Rickym, z czasem przeradzając się w opowieść o pewnym nietypowym skandalu.

Nie trzeba dyplomu z historii kina, by widzieć paralelę między Waltersem a osobą Walta Disneya. Humor w komiksie opiera się w dużej mierze na szyderczych nawiązaniach do znanych osobistości, głównie ze świata animacji. Aluzje są czasem banalnie oczywiste, czasem (choć zdecydowanie rzadziej) kierowane do bardziej zaawansowanych znawców. Oczywiście pomysł świata, gdzie ludzie i animki współistnieją, to nic nowego. Najsławniejszy przykład to rzecz jasna „Kto wrobił Królika Rogera?”, który w podobny sposób przedstawia bohaterów kreskówek jako najzwyklejszych aktorów i podrzędnych obywateli, na swój sposób odzwierciedlających ciężkie przejścia mniejszości rasowych w świecie Hollywoodu. O ile jednak „Królik Roger” na dzień dobry zaczyna się barwną kreskówką, z której bohater niespodziewanie przeskakuje w świat ludzi, tak odwrotnie „paradokument” Koslowskiego inauguruje przedstawienie historycznych realiów epoki, by kilka stron później przejść do fikcji, a następnie fantazji.

Co ciekawe, typowe dla animków „surrealne zdolności” są tu kompletnie nieobecne. Oczy nie wyskakują im z orbit, nie są płaszczone kowadłami, nie przebiegają przez tunele namalowane na murze i nie wyciągają gigantycznych młotów z małych kieszonek. Zostali tu potraktowani śmiertelnie poważnie, co dodaje wszystkiemu „realizmu”, czarnego humoru i nieco posępnej atmosfery.

Nic jednak nie wypaliłoby, gdyby nie kreska Koslowskiego. Wszystko ma klimat. Ociekające starością, zmarnowane życiem i zarazem znajome postacie jednocześnie bawią i budzą współczucie. Niestety, bardzo szybko w oczy zaczyna się rzucać pewna wada. Wiele kadrów jest po prostu w kółko powielanych. Nie ma co doszukiwać się na siłę jakiegoś podtekstu, komentarza czy dwuznaczności. Autorowi się po prostu nie chciało rysować tylu „gadających głów”, więc zrobił każdej postaci kilka rodzajów ekspresji, po czym metodą „kopiuj – wklej” zapełnił cały tomik. Co prawda monotonność gestykulacji bohaterów zaczęła mi wadzić dopiero po trzech czwartych opowieści, ale jednak jest to minus obniżający trochę ocenę produktu.

Wracając na moment do treści, ponad satyrę na temat Disneya i Looney Tunes nie ma co doszukiwać się tu jakichś filozoficznych przesłań czy większej głębi. Wszystko buduje się i narasta, po czym kończy szybką puentą. Zupełnie niczym kreskówka, która zamyka się nagle i zwieńcza krótkim gagiem ze świnką Porki, oznajmiającą nam: „I to by było na tyle!”.

„Trzy Palce” to jeden z ciekawszych komiksów, jakie czytałem od bardzo długiego czasu. Lektura na pewno wciągnie. Niestety, minusem są powtarzające się kadry i średnio satysfakcjonujące zakończenie. Nie jest złe. Po prostu do samej końcówki historia trzyma taki poziom, że aż chce się czegoś mocniejszego. Sam zaś na zakończenie tej recenzji pozwolę sobie na pewną drobną refleksje. Ze wszystkich bohaterów kreskówek Looney Tunes zawsze najmniej lubiłem samego Królika Bugsa. Ta postać posiada swego rodzaju mieszankę cwaniactwa i wymuszonej idealności, która dla mnie była bardziej drażniąca niż zabawna. Być może dlatego spodobało mi się, że jego odpowiednik z „Trzech palców” jest najmniej sympatyczną postacią w komiksie. A to, co spotyka alternatywną wersję Duffy’ego, nie odbiega tak daleko od tego, co miało miejsce naprawdę. Biedny kaczor – choć powstał jako tryskająca charyzmą postać – w chwili wystąpienia z królikiem, przemienił się w wiecznie maltretowanego i wystawianego na rzeź pechowca. Show-biznes bywa okrutny… nawet jeśli jesteś tylko wytworem czyjejś wyobraźni.

Maciej Kur

„Trzy Palce”
Scenariusz i rysunki: Rich Koslowski
Data wydania: Czerwiec 2011
Wydawnictwo: Timof comics
Format: 21.5×19.0cm
Druk: cz.-b.
Oprawa: Kartonowa
Stron: 142
Cena: 49 zł