SKAŻONA JAPOŃSZCZYZNĄ

PLACEBO WYOBRAŹNI


Nie posiadam telewizora, nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje w świecie muzyki (tak, jestem z tych dziwaków, którzy muzyki nie słuchają – ba, nawet nie wiem, czy mój komputer posiada jakieś ustrojstwo do jej odtwarzania). Jak się nadarzy okazja to coś obejrzę i czegoś posłucham, a jakże, niemniej od czasu natknięcia się na jakiś teledysk w klimatach trzeciorzeszoniemieckich z dziwną panią w lateksowym gorsecie, zachowuję zrozumiałą ostrożność. Wolałabym, żeby kultura popularna mnie nie zabiła.

W jednym z moich ulubionych komiksów sieciowych, bohater jako dziecko na pierwszym kadrze ściera się ze smokami, u jego boku walczy lisek-czarodziej, a on sam dzierży magiczny miecz. Na drugim kadrze bohater leży na łóżeczku z książką i komentuje: Szkoda, że za parę lat telewizja, filmy i gry video zabiją moją wyobraźnię. Ech, ilu moich znajomych z podwórka zaczerwieniłoby się ze wstydu, gdybym im przypomniała wykopywanie olbrzymiej dziury w piaskownicy w poszukiwaniu magicznego wilka? Ilu by nawrzeszczało na swoje dzieci za zabawę na opuszczonych działkach, gdzie można być i Indianinem, i Tarzanem, i szalonym naukowcem? Co najstraszniejsze – ile dzieciaków wyśmiałoby kolegę, który by zaproponował zrobienie „bazy” w osiedlowych krzakach i zabawę w kowbojów? Po co wysilać głowę, skoro można to zobaczyć – powiedzą. Moja gra ma lepszy klimat niż osiedlowe krzaki.

Nie twierdzę, że popkultura jest zła, że jest wcieleniem szatana i najlepiej, gdybyśmy wrócili do średniowiecza. Chwalę sobie internet, chwalę łatwość dostępu do wielu rzeczy. Równocześnie owej łatwości się obawiam, tego strasznego trendu, który może zabić rzeczy wymagające wyobraźni, tego: Po co czytać, jeśli mogę sobie obejrzeć?. Prostota programów komputerowych sprawiła, że wyprodukowanie dwudziestu-sześciu odcinków jakiegoś anime stało się dziecinnie łatwe (i tanie), co z kolei sprawiło, że na dziesięć serii może jedna jest do obejrzenia. Reszta w sumie też, ale często kosztem posiadanego intelektu. Rosnąca popularność fantastyki z jednej strony dała pole do popisu młodym twórcom, ale z drugiej zalała rynek pseudozabawnymi powieściami z „panienkami o ostrych pazurkach” i „cynicznymi draniami o mrocznym spojrzeniu”. To wszystko sprawia, że kiedy czytelniczka mojego bloga z oburzeniem zareagowała na moje delikatne napomnienie, że „Maus” to jest komiks (Komiks? KOMIKS?? to POWIEŚĆ GRAFICZNA, nie jakiś KOMIKS), poczułam swego rodzaju ulgę. Jasne, chciałabym, żeby słowo „komiks” nie wywoływało grymasu na twarzy. Z drugiej strony… kiedy przestanie, będzie już czymś zwyczajnym i byle kmiotek z tabletem będzie mógł płodzić swoje „jakże cyniczne i młodzieżowe spojrzenie na rzeczywistość”, ktoś to będzie wydawał za psie pieniądze i coś się straci bezpowrotnie.

Nie jestem przeciwniczką popkultury. Nie jestem przeciwniczką popularyzacji komiksu, fantastyki i innych dotychczas „niszowych” gatunków, bo nie uważam, że czytanie ich sprawia, że jestem wyjątkowa i należę do „elity”. Nie jestem przeciwniczką tego, żeby było łatwiej. Ja tylko chciałabym, żeby w każdym z nas został na wierzchu, nieprzysypany chłamem, taki malutki fragment duszy, który głęboko wierzy, że po zjedzeniu szpinaku człowiek staje się silniejszy, że można latać po zamknięciu oczu i że tygrysy czają się w krzakach pod garażami. Na tyle duży, żeby faktycznie poczuć w sobie siłę bogów po zjedzeniu tego paskudnego warzywa.

Joanna Pastuszka