KOSMITA CZY EGIPCJANIN?

SIEDEMDZIESIĄT LAT HAWKMANA

Hawkman to prawdopodobnie jeden z najmniej znanych w naszym kraju herosów DC Comics. Czy słusznie? Zapewne większość nadwiślańskich wielbicieli komiksu udzieliłaby odpowiedzi twierdzącej, zwłaszcza że superbohaterska konwencja nie cieszy się u nas przychylnością. Tymczasem wspomniany bohater doczekał się licznych, często wyróżniających się fabularnie odmian, spośród których przynajmniej część uzyskała status klasyka. Nic w tym zresztą dziwnego, bowiem jego perypetie współtworzyli tak utalentowani twórcy jak Joe Kubert, John Ostrander czy Geoff Johns. Mimo, że mało kto odnotował ów fakt, Skrzydlatemu Wojownikowi „stuknęło” w 2010 roku bagatela siedemdziesiąt lat.

Zapewne niejeden wielbiciel fantastyki pamięta kinową adaptację komiksu Alexa Raymonda „Flash Gordon” z 1980 roku. Bynajmniej nie ze względu na wyszukaną fabułę, bo tej raczej próżno doszukiwać się we wspomnianej produkcji. Rzecz wsławił w głównej mierze charakterystyczny utwór grupy „Queen” promujący ów film i chyba jedynie ta okoliczność ocaliła tę produkcję od niemal całkowitego zapomnienia. Co bardziej zagorzałym zwolennikom konwencji SF pozostała być może w pamięci scena, którą można uznać za na swój sposób klasyczną. Mowa tu o ataku ludzi-jastrzębi na flotę kosmicznego odpowiednika doktora Fu-Manchu, niejakiego Minga, nie mniej zresztą diabolicznego niż jego ziemski odpowiednik. I to właśnie wizerunek uskrzydlonych postaci, obecnych również w komiksowym pierwowzorze z lat trzydziestych, miał stanowić bezpośrednią inspiracją dla zaistnienia Hawkmana.

 

Jastrząb za oknem

 

Inna wersja legendy o jego początkach zaskakująco przypomina motyw rodem z „mitologii” Mrocznego Rycerza. Bowiem jak wspominał Gardner Fox, scenarzysta zatrudniony przez All-American Publications (inkarnację DC doby lat trzydziestych), usiłował on wymyśleć bohatera dla planowanego wówczas magazynu „Flash Comics”. Wbrew pozorom zadanie to nie należało do szczególnie łatwych, tym bardziej, że w chwili, gdy opisywane wydarzenie miało miejsce – to znaczy u schyłku 1939 roku – większość komiksowych czasopism usiłowała skorzystać z nadarzającej się koniunktury na superbohaterską konwencję. A to oznaczało, że szereg motywów mogących posłużyć za kanwę do kreacji kolejnych postaci według schematu zawartego w premierowym wydaniu „Action Comics” eksploatowali już inni twórcy. Zbyt dalece sięgające podobieństwa groziły sankcjami prawnymi, o czym boleśnie przekonał się Will Eisner oraz zatrudniający go wydawcy magazynu „Wonder Comics”. Bo to właśnie im zamarzyło się czerpanie profitów z aż nazbyt przypominającego Kal-Ela Wonder Mana. Sprawa zakończyła się wyrokiem sądu zakazującym dalszej publikacji perypetii tegoż dobrze zapowiadającego się pogromcy zbrodni. Stąd również i Fox musiał być czujny poszukując dotąd nie „zarezerwowanego” motywu. Pomysł zjawił się (czy może bardziej trafnie – nadleciał) tuż za oknem scenarzysty. Obserwacja z pozoru trywialnego lotu jastrzębia okazała się na tyle inspirująca, że za jego sprawą w umyślę Gardnera Foxa ukształtował się zarys postaci Hawkmana. Czas pokazał, że obok oryginalnego Flasha (Jaya Garricka) stał się on sztandarową osobowością magazynu „Flash Comics”.

 

Z kraju faraonów

 

Trzon fabularny perypetii Hawkmana wbrew pozorom był jak na owe czasy całkiem oryginalny. Rzecz dotyczyła bowiem parającego się archeologią multimilionera nazwiskiem Carter Hall. Za sprawą magicznego sztyletu odnalezionego podczas jednej z licznych peregrynacji rzeczony uświadomił sobie, że jest kolejnym z wcieleń egipskiego arystokraty imieniem Khufu Kha-Tarr. Wskutek najazdu wywodzących się z Kanaanu plemion Hyksosów (ok. 1780 r. p.n.e.) obszar delty Nilu znalazł się pod ich okupacją. Khufu był jednym z przywódców powstania skierowanego przeciw okrutnym przybyszom. Mimo, że poległ podczas starcia z ich kapłanem, to jednak za sprawą wspomnianego artefaktu odradzał się w kolejnych epokach, za każdym razem podejmując się czynności przypisanych superbohaterom. Przy okazji usiłował dokonać zemsty na adwersarzu znanym jako Hath-Set, za którego przyczyną zginął on po raz pierwszy. Podobnie jak w dobie schyłku Średniego Państwa Egipskiego, również przy okazji każdego z ciągu wcieleń mógł liczyć na wsparcie swej ukochanej Chaj-Ara (inkarnowanej w XX stuleciu jako Shiera Sanders), która także utraciła życie za sprawą wspomnianego kapłana.

Pierwotnie zarówno Hawkman, jak i jego partnerka, nie posiadali nadnaturalnych zdolności. Sednem ich możliwości był bowiem tak zwany „ninth metal” o antygrawitacyjnych właściwościach umożliwiających nie tylko szybowanie z ogromnymi prędkościami, ale też unoszenie ogromnych mas materii. Ów tajemniczy stop miał być użytkowany przez egipskich kapłanów między innymi przy wznoszeniu monumentalnych budowli, a jak się z czasem okazało został niegdyś odnaleziony na pokładzie uszkodzonego pojazdu kosmicznego z odległej planety Thanagar (o tym globie będzie zresztą jeszcze mowa). W niniejszym pomyślę z miejsca da się dostrzec ślady fascynacji Foxa wczesną literaturą SF, zwłaszcza „Pierwszymi ludźmi na Księżycu” Herberta George’a Wellsa. Wszak bohaterowie tej klasycznej powieści wyruszyli ku ziemskiemu satelicie w pojeździe zbudowanym z metalu lżejszego od powietrza. O inspiracje wynalazkiem pewnego dziwaka, z którym miał do czynienia niejaki Wokulski raczej trudno posądzać twórcę Hawkmana. Niemniej pozostający pod wpływem twórczości między innymi Edgara Rice’a Burroughsa Gardner Fox nie był wolny od idei obecnych w fantastyce schyłku XIX i początku XX wieku.

Znakiem rozpoznawczym Hawkmana były nie tylko jego skrzydła oraz „jastrzębi” wizerunek, ale też arsenał archaicznych broni, jakimi zwykł się posługiwać w starciach ze swymi oponentami. To z kolei sprawiało, że ów bohater zyskiwał wymiar niemal bohatera fantasy biegle władającego mieczem, maczugą bądź też kuszą. Zapewne właśnie ów motyw przysporzył mu całkiem liczne grono wielbicieli z uwagą śledzących jego wyczyny. A mieli ku temu sposobność nie tylko za sprawą „Flash Comics”, ale też innych magazynów, których stopniowo przybywało w ofercie All-American Publications.

 

Stowarzyszeni

 

Hawkman i Hawkgirl nie ograniczyli bowiem swej działalności do duetu, prędko odnajdując się w szeregach Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Ta debiutująca zimą 1941 roku organizacja skupiała takie osobowości jak Spectre, Green Lantern, Johnny Thunder, Hourman czy wzmiankowany Flash. Model działań tej pierwszej w dziejach superbohaterskiej drużyny odbiegał od współczesnych standardów, opierając się nie tyle na współdziałaniu, co raczej podziale zadań. Stąd też przygody skrzydlatego duetu zamieszczano również na kartach pism takich jak „All-Star Comics” (to właśnie w trzecim numerze tego tytułu po raz pierwszy połączyło swe siły wspominane Justice Society of America). Podczas wspólnych przygód z innymi przedstawicielami Stowarzyszenia mieli okazję brać udział w konfrontacjach z wrażymi osobowościami pokroju Vandal Savage’a, nieśmiertelnego geniusza zła z powodzeniem uprzykrzającego żywot ludzkości po dzień dzisiejszy. Złota Era superbohaterskiego komiksu stopniowo zmierzała jednak ku końcowi. Wraz ze schyłkiem lat czterdziestych karnawał odzianych w barwne trykoty osobników powoli dobiegał końca. Przesyt tego typu opowieściami sprawił, że kolejne pisma publikujące opowieści w tej konwencji modyfikowały swój profil wydawniczy na rzecz innego rodzaju fabuł, bądź też znikały z dystrybucji. Taki właśnie los spotkał „Flash Comics”, który po 104 numerach zakończył rynkowy byt w styczniu 1949 roku. Do końca jego funkcjonowania Hawkman pozostawał współgospodarzem tegoż tytułu i to właśnie on figuruje na okładce finalnego wydania magazynu. Mocno przetrzebiona gromadka wielbicieli Cartera Halla miała jeszcze okazję podziwiać jego wyczyny w „All-Star Comics” przez kolejne dwa lata. Niemniej i ten tytuł wycofano ze sprzedaży wraz z początkiem 1951 roku. Na długie lata Hawkman, Hawkgirl, jak i reszta Stowarzyszenia, popadli w zapomnienie. Na szczęście Złota Era miała to do siebie, że nastąpiła po niej Srebrna. A wraz z nią ponownie dano szansę niegdyś bardzo popularnym superbohaterom.

 

Rodem z Thanagaru

 

Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte zasłynęły między innymi bujnym rozwojem literatury SF. To właśnie wówczas upust swych twórczych zdolności Arthur C. Clarke, Robert A. Heinlein, Alfred E. van Vogt i wielu innych piewców tej konwencji. Tymczasem Garder Fox niezmiennie pracował w All-American Publications (znanym teraz jako National Comics) rozpisując w iście zabójczym tempie po kilka fabuł miesięcznie na potrzeby takich magazynów jak „Strange Adventures” czy„Mystery in Space”. Niekryjący się ze swą fascynacją wspomnianą odmianą literatury tworzył liczne opowieści rozgrywające się na odległych światach i w innych wymiarach z udziałem chociażby pochodzącego z planety Rann Adama Strange’a. Istotnym w jego karierze był początek roku 1961, kiedy to do dystrybucji trafił 34 numer magazynu „The Brave and the Bold”. Zawarta w nim opowieść „Creature of a Thousand Shapes” stanowiła debiut nowożytnej wersji Hawkmana, luźno tylko inspirowanej pierwowzorem doby Złotej Ery. Bowiem miast inkarnacji egipskiego księcia zaproponowano czytelnikom przybysza z krążącej wokół gwiazdy Polaris planety Thanagar. Archeolog-pasjonat Carter Hall przeobraził się tym samym w Katara Hola, przedstawiciela sił policyjnych wspomnianego globu. Podobnie jak pierwowzór z lat czterdziestych również i on działał w duecie ze swą towarzyszką życia imieniem Shayera, ciepłą i spolegliwą wobec męża niczym ówczesny wzorzec gospodyni domowej. Arcygroźnej natomiast dla licznych przeciwników, z jakimi przyszło się tej parze zmierzyć. Przybysz z odległego świata mógł ponadto liczyć na zawansowany technicznie ekwipunek (z dzisiejszej perspektywy prezentujący się aż nazbyt humorystycznie), translator umożliwiający porozumiewanie się nie tylko we wszystkich językach ludzkości, ale też… z ptakami (sic!) oraz – podobnie jak jego pierwowzór doby Złotej Ery – archaiczny rynsztunek „wypożyczany” przezeń z lokalnego muzeum (no bo po co ma rdzewieć na ekspozycji…). Oczywiście nie mogło zabraknąć skrzydeł zasilanych antygrawitacyjnym metalem oraz całościowego wizerunku opartego na wyglądzie jastrzębia. Wbrew powyższej charakterystyce, zmodernizowana wersja Hawkmana prezentowała się całkiem udanie, rychło przyciągając do wspomnianego magazynu trudną do zbagatelizowania rzeszę nowych czytelników. Wartkie, pełne zwrotów akcji scenariusze Gardnera Foxa, a przede wszystkim drapieżne, pełne ekspresji rysunki Joe Kuberta, zapewniły podtrzymanie tej tendencji. Tym bardziej, że wizyta dwojga Thanagarian na Ziemi, planowana pierwotnie jako jednorazowa „impreza” dla pochwycenia zmiennnoształtnego przestępcy o imieniu Byth prędko przyjęła formę stałego pobytu. Fizycznie nieodbiegający od ziemskich standardów z łatwością zaaklimatyzowali się w realiach Midway City, podejmując prace w tamtejszym muzeum, a przy okazji modyfikując dla niepoznaki swoje personalia. Katar stał się Carterem Hallem, Shayera zaś Shierą Hall. Widać zatem, że pomimo odmiennej genezy, Hawkman Srebrnej Ery pod wieloma względami nawiązywał do swego pierwowzoru.

Zarówno on, jak i jego towarzyszka, w oparciu o rady zaprzyjaźnionego komisarza George’a Emetta, podjęli się studiowania metod działania ziemskich służb policyjnych. Było to tym bardziej konieczne, że do niedawna funkcjonujący niemal w idylli Thanagarianie w skutek najazdu obcej rasy musieli pośpiesznie podjąć stosowne do sytuacji środki zaradcze. Zbrutalizowana rzeczywistość Ziemi zdawała się zatem idealnym wręcz poligonem. Doświadczenia zdobyte w starciach z wrażymi osobnikami tego sortu, co wzmiankowany Byth czy Shadow Thief, pozwoliły uzupełnić luki w dotychczasowej „edukacji” korpusu wyposażonych w skrzydła stróżów prawa na ojczystej planecie Hawkmana. Równocześnie zarówno on, jak i jego żona, prędko zyskiwali na sławie współpracując między innymi z Atomem i Aquamanem, co przełożyło się na zaproszenie ich w prestiżowe szeregi Ligi Sprawiedliwości („Justice League of America” nr 31 z listopada 1964 roku). Niewiele wcześniej (kwiecień 1964) Katar Hol doczekał się również solowego tytułu rozpisywanego przez – jakże by inaczej! – Gardnera Foxa i rozrysowanego przez słynącego z dbałości o detale Murphy’ego Andersona.

Pomimo niesłabnącego zainteresowania SF, jak również przychylności koordynatora magazynów National Comics – Juliusa Schwartza (podobnie jak Fox również zagorzałego wielbiciela tego typu opowieści), wspomniana metamorfoza z egipskiego księcia w przyjaznego kosmitę zaskarbiła przychylność dla tej postaci jedynie na cztery lata. Po zaledwie dwudziestu siedmiu odcinkach zaprzestano realizacji poświęconej Thanagarianinowi serii, „dokoptowując” go do również tracącego na popularności dwumiesięcznika z udziałem alter ego Raya „Atoma” Palmera. Fuzja przyniosła jedynie połowiczne efekty; stąd też „The Atom & Hawkman” zniknął z dystrybucji po zaledwie siedmiu odcinkach (październik-listopad 1969 roku). Tytułowi bohaterowie tegoż efemerycznego magazynu nie zdołali oprzeć się konkurencji zyskujących na popularności tytułów Marvela, których dynamika i jakość fabuł przerastały inwencje następców Gardnera Foxa. Próba wytworzenia klimatu rodem z przeżywających wówczas swój renesans staroświeckich horrorów (nr 43 i 44) nie miała już szans powstrzymania spadku sprzedaży, bo wizerunek zarówno Atoma, jak i bohatera tegoż tekstu, nie przystawał do standardu preferowanego przez ogół czytelników schyłku lat sześćdziesiątych. Nadchodził bowiem czas postaci takich jak Swamp Thing, Conan czy Ghost Rider. Natomiast Hawkman na długie lata musiał zadowolić się sekundowaniem pierwszoligowym herosom DC na kartach „Justice League of America” oraz okazjonalnych, „gościnnych” występach w magazynach takich jak „World’s Finest Comics” czy „Showcase”. Mimo, że trudno uznać ówczesnego Hawkmana za klasyczny przykład „halabardnika”, to jednak scenarzyści tamtych czasów ewidentnie o nim zapomnieli. Blask Srebrnej Ery, swego czasu całkiem intensywny w przypadku tej postaci, przygasł wówczas niemal całkowicie.

Równocześnie całkiem nieźle radził sobie pierwowzór Hawkmana doby lat czterdziestych, który okazjonalnie dawał o sobie znać również w magazynie poświęconym Lidze Sprawiedliwości. Ówcześni włodarze DC nie szczególnie dbali o logikę uniwersum, tym bardziej, że nagromadzenie wątków, faktów i postaci zaistniałych w toku kolejnych dziesięcioleci funkcjonowania wydawnictwa przerastały możliwość ogarnięcia nawet przez kilkuosobowy zespół. Tymczasem eksperymentalne spotkanie Hala Jordana, Green Lanterna Srebrnej Ery z jego wcześniejszym odpowiednikiem (Alanem Scottem) okazało się z komercyjnego punktu widzenia świetnym posunięciem, a zarazem dało początek multiversum – konglomeratowi alternatywnych wszechświatów, w którym znalazło się również miejsce dla tak zwanej Ziemi-2, zamieszkiwanej właśnie przez członków Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Z reguły latem inicjowano spotkania pomiędzy herosami Złotej i Srebrnej Ery, ku ucieszę ogółu czytelników. Wraz z początkiem 1976 roku na przeszło dwa lata reaktywowano „All-Star Comics”, którego miejsce zajął z czasem „All-Star Squadron”. Ów tytuł okazał się na tyle poczytny, że doczekał się nawet serii odpryskowych w postaci „Infinity Inc.” i „The Young All-Star”. Nie zabrakło w nich rzecz jasna również Hawkmana, który miał tym samym okazję do spotkań ze swym zmodernizowanym odpowiednikiem. Gwałtowne zmiany zaistniałe w skutek Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach wypchnęły Stowarzyszenie poza ramy na nowo uformowanego uniwersum DC. Tym samym historia zatoczyła koło i skupieni w tej organizacji herosi znaleźli się w identycznej sytuacji, co w feralnym dla nich roku 1951.

 

„Przyjaźń zaanimowana”

 

Dekada lat siedemdziesiątych to czas nie tylko burzliwego rozwoju komiksu superbohaterskiego, ale też dalsze próby implantacji odzianych w trykoty herosów na grunt innych mediów. Doskonały pastisz, jakim okazał się zrealizowany z rozmachem telewizyjny „Batman i Robin”, nie doczekał się już porównywalnego fenomenu; niemniej stanowił zachętę do dalszego powalczenia również o ten segment rynku rozrywki. Decydenci Marvela kusili serialami z udziałem Hulka i Spider-Mana; w odpowiedzi DC Comics zaoferowało zaskakująco przychylnie przyjęty serial o Wonder Woman, który pomimo sceptycyzmu samych realizatorów doczekał się aż trzech sezonów. Czas jednak pokazał, że o dziwo to nie olśniewający uśmiech i nienaganna figura Lindy Carter (odtwórczyni roli heroicznej amazonki) zyskały status głównego hitu DC telewizji doby lat siedemdziesiątych, a realizowany w koprodukcji z wytwórnią Hanna-Barbera animowany serial „Super Friends”. Projekt zdawał się przysłowiowym „pewniakiem”. Wszak bohaterami tegoż cyklu uczyniono ikony wspomnianego wydawnictwa pokroju Supermana i Batmana oraz ich towarzyszy z Ligi Sprawiedliwości. Początki okazały się jednak niełatwe, bowiem wyemitowany 8 września 1973 premierowy odcinek serii ciszył się umiarkowaną popularnością i stąd też przetrwał zaledwie jeden sezon. „Super Friends” doczekali się jednak drugiej szansy w roku 1977; tym razem z większym powodzeniem. Przy tej okazji sięgnięto również po duet Hawkman/Hawkgirl, który do spółki z Wonder Woman musiał stawić czoła zagrożeniu z głębi kosmosu. Przez kolejne lata jeszcze nie raz dane im było zasygnalizować swą obecność we wspomnianym serialu, a w połowie lat osiemdziesiątych Thanagarianin został nawet uwzględniony w kolekcji figurek firmy Kenner. Popularność animacji nie przełożyła się jednak na realny wzrost zainteresowania perypetiami Hawkmana, który wciąż pozostawał osobowością z dalszego planu.

Cień szansy na odmianę tego stanu rzeczy zaistniał niebawem po decyzji o swoistej renowacji uniwersum DC. Osławiony Kryzys na Nieskończonych Ziemiach, krok niezwykle ryzykowny, choć w natłoku piętrzących się dekadami absurdów niewątpliwie konieczny, okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Na modernizacji sztandarowych postaci pokroju wspominanej chwilę temu Wonder Woman nie poprzestano, usiłując podźwignąć z zapomnienia nieco mniej znane osobowości. W ich gronie znalazł się również przybysz z planety Thanagar, a do roli jego „reaktywatora” wyznaczono znanego między innymi z tworzonych na potrzeby serii „Black Lighting” scenariuszy Tony Isabella. Efekt? Rozpoznanie zapotrzebowania rynku poprzez mini-serię „Shadow War of Hawkman” (maj-sierpień 1985 roku) wypadło udanie i stąd też w kolejnym roku do dystrybucji trafił pełnowymiarowy miesięcznik z udziałem uskrzydlonego herosa i jego towarzyszki. Wspomniany scenarzysta szczególnie odkrywczy nie był stawiając na sprawdzone, klasyczne motywy rodem ze Srebrnej Ery. Stąd na drodze bohaterów serii stanął między innymi Shadow Thief. Niestety cykl nie uzyskał spodziewanej popularności i dlatego też zniknął z oferty wydawnictwa wraz z numerem siedemnastym datowanym na grudzień 1987 roku. Po kilku „gościnnych” występach na kartach „Action Comics”, „Animal Mana” i „Justice League International” oraz udziale (bardziej jako element tła niż pełnowymiarowy uczestnik) w wydarzeniach opisanych w mini-serii „Millenium” ta inkarnacja Hawkmana, w mniemaniu decydentów wydawnictwa nie rokująca szans na pozyskanie popularności, przepadła na dobre.

 

Hawkworld – ku przestrodze

 

Na szczęście jednak Katar Hol nie zagrzał zbyt długo miejsca w komiksowym Limbo. Bowiem wydobył go zeń Timothy Truman, znany z projektów tworzonych na potrzeby popularnych w toku lat osiemdziesiątych wydawnictw First Comics oraz Eclipse. Jego autorska trylogia „Hawkworld” (czerwiec-sierpień 1989 roku) stanowiła odważną próbę gruntownej renowacji pod-uniwersum skrzydlatego herosa. Wspomniany twórca jeszcze mocniej zaakcentował i tak silne wątki SF, niejako na nowo tworząc zarys dziejów ojczystej planety Hawkmana. Thanagar w zamyśle Trumana dalece odbiegał od idyllicznej wersji Gardnera Foxa. Mieszkańcy tegoż globu miast ornitologicznych zainteresowań, jak miało to miejsce w toku lat sześćdziesiątych, znacznie więcej uwagi poświęcają umacnianiu lokalnego imperium, jakie udało im się wytworzyć w efekcie wieloletniego podboju sąsiednich systemów planetarnych. Okrutna, podzielona na liczne kasty despocja władana przez ekspansywnych oligarchów twardo poczyna sobie z podbitymi rasami. Rozbudowane siły policyjne tłumią w zarodku wszelkie przejawy oporu. Nie dość na tym, Thanagarianie wzięli udział w próbie zgładzenia ludzkości (więcej w tym temacie na kartach mini-serii „Invasion!” z 1990 roku). Na tym tle poznajemy kolejną już inkarnację Katara Hola, potomka jednego z arystokratycznych rodów, a zarazem oficera wspomnianych sił policyjnych. Zafascynowany przeszłością Thanagaru (a zwłaszcza naczelnym bohaterem epoki heroicznej tej planety Kalmoranem) prędko dostrzega mankamenty swej cywilizacji, czego przejawem jest jego udział w rebelii skierowanej przeciw kaście włodarzy kosmicznego imperium. W skutek stłumiania rewolty zmuszony jest opuścić macierzysty świat. Jak łatwo się domyślić, zarówno on, jak i jego wywodząca się z niższej kasty partnerka Shayera Thal, trafiają na Ziemię, prędko aklimatyzując się w społeczności miejscowych superbohaterów. Bazując na zaawansowanej technologii Thanagaru, okazują się cennymi sojusznikami między innymi dla Ligi Sprawiedliwości, aktywnie uczestnicząc we wszystkich ważniejszych wydarzeniach targających realiami DC Comics wczesnych lat dziewięćdziesiątych („Armageddon 2001”, „War of the Gods”, „Eclipso The Darkness Within”). Duet Hawkman/Hawkwoman bywał wszędzie tam, gdzie była ku temu potrzeba. Niemniej jako główną bazę operacyjną obrali Chicago, dając się we znaki tamtejszej bandyterce, a przy okazji usiłując ostrzec ludzkość przed podążaniem w kierunku dekadenckiej dysutopii, jaką w ich mniemaniu stał się Thanagar.

W niniejszej fabule nie sposób nie dostrzec zakamuflowanej krytyki ówczesnej polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, zdaniem licznych ośrodków medialnych nacechowanej duchem ekspansjonizmu czy wręcz brutalnego neokolonializmu. Prawdopodobnym jest, że obok pesymistycznej wymowy tej opowieści oraz udanej oprawy graficznej, właśnie ów czynnik wpłynął na bardzo udaną recepcje tej mini-serii. Zwłaszcza, że u schyłku lat osiemdziesiątych podobna tendencja w komiksie cieszyła się znacznym zainteresowaniem podsyconym niewiele wcześniej przez chociażby „Watchmen” Alana Moore’a i „Give Me Liberty” Franka Millera.

Tymczasem wysiłki Trumana znalazły przełożenie również w wymiarze ekonomicznym, a to z kolei oznaczało „zielone światło” dla pełnowymiarowego miesięcznika z udziałem bohaterów jego mini-serii. Premierowy odcinek serii „Hawkworld” trafił do dystrybucji w czerwcu 1990 roku, z miejsca zyskując wierne grono sympatyków. Rozpisywanie scenariuszy powierzono rzecz jasna Trumanowi, wspieranemu przez świetnie znanego mu Johna Ostrandera (swego czasu tworzyli wspólnie cykl „Grimjack” na potrzeby First Comics). Oprawę graficzną wziął na siebie Graham Nolan, znany również polskiemu czytelnikowi z jego prac zamieszczanych w publikowanym przez TM-Semic „Batmanie” (dla przykładu nr 2/1995, w którym zawarto genezę postaci Bane’a). Wraz z epizodem dziesiątym Ostrander przejął pełną pieczę nad fabułami serii; Truman zaś nadal sporządzał jej okładki w charakterystycznej, mrocznej tonacji. Cykl spotkał się z na tyle przychylnym przyjęciem, że przetrwał do marca 1993 roku przepoczwarzając się niewiele później (we wrześniu) w „Hawkman vol.3”.

 

Zaprzepaszczona szansa

 

Początkowo (pierwsze sześć odcinków) również rozpisywał ją Ostrander. Prędko jednak, ze względu na planowaną, kolejną już „renowację” Hawkmana, rolę scenarzysty powierzono Williamowi Messnerowi-Loebsowi, znanemu między innymi z całkiem udanych fabuł tworzonych na potrzeby miesięczników takich jak „Flash” i „Wonder Woman”. I to właśnie jemu dane było tworzyć perypetie „przepoczwarzonego” Katara w awatar enigmatycznego jastrzębiego bóstwa, o czym można przekonać się podczas lektury mini-serii „Zero Hour” z 1994 roku. Drapieżny wizerunek nowego wcielania Hawkmana obiecująco wróżył na przyszłość, a przy okazji wzmógł zainteresowanie poświęconym mu tytułem. Niestety szansę podtrzymania tej epizodycznej popularności rychło zaprzepaszczono. Z początku intrygujące historie nowego scenarzysty prędko uległy rozmyciu, a i szata graficzna pozostawiała wiele do życzenia. Próba nachalnego upodabniania obecnej tu stylistyki ilustracyjnej według najgorszych wzorców rodem z trzeciorzędnych serii Image Comics jedynie odstręczyła dotychczasowych czytelników. Szkoda, bo ówczesny Hawkman pod względem popularności miał realne szanse zyskać status porównywalny z debiutującym mniej więcej w tym samym czasie Kyle’m „Green Lanternem” Raynerem, lub co najmniej zaskakująco udanie rozpisywanym przez Jamesa Robinsona Starmanem (Jackiem Knightem). Tym bardziej, że ów uskrzydlony heros doczekał się licznych gościnnych występów w innych seriach DC (m.in. „Deathstroke The Hunt”), co przyczyniło się do wzmożenia zainteresowania poświęconym mu tytułem. Ciągłe zmiany na stanowisku scenarzysty siłą rzeczy nie wpływały korzystnie na spójność przedstawianej wizji, doprowadzając niebawem do zamknięcia (luty 1996 roku) tej swego czasu świetnie rokującej serii. Tym samym ta inkarnacja Hawkmana, miast po dzień dzisiejszy plasować się w gronie „celebrytów” DC, podzieliła los innych dobrze zapowiadających się postaci tamtych czasów pokroju Raya, Azteka czy Damage’a, którzy również utracili własne tytuły.

 

Powrót nad Nil

 

Można byłoby rzecz, że Hawkman po raz kolejny poczuł dno komiksowego Limbo, gdyby nie pewna niewątpliwie znacząca okoliczność. Bowiem wraz z wydarzeniami ukazanymi w mini-serii „Armageddon: Inferno” do realiów DC Comics powrócili przedstawiciele Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Włodarze wspomnianego wydawnictwa już nieco wcześniej zasugerowali chęć przywrócenia do łask tych niegdyś bardzo popularnych bohaterów, co znalazło swój przejaw dla przykładu w drugim epizodzie „War of The Gods” oraz miesięczniku „Green Lantern vol.3” (nr 19). W szeregach tej grupy weteranów nie mogło rzecz jasna zabraknąć Hawkmana i Hawkgirl doby Złotej Ery. A to oznaczało z jednej strony szansę na nowy początek; z drugiej zaś trudny do zbagatelizowania problem współistnienia dwóch tak podobnych, a zarazem odmiennych postaci, jakim był Thanagarianin Katar Hol i reinkarnowany Egipcjanin Khufu/Carter Hall. Już Timothy Truman usiłował znaleźć remedium na tę kłopotliwą sytuację, sygnalizując pobyt Parana Katara (ojca Hola) na Ziemi w dobie lat czterdziestych oraz jego przyjaźń z Carterem. I w tej właśnie relacji wspomniany autor doszukiwał się podobieństw w wizerunku pozaziemskiego Hawkmana z jego „tutejszym” odpowiednikiem. Zasugerowano również pochodzenie „ninth metalu” z uszkodzonego pojazdu Thanagarian, który w epoce Starego Państwa miał przymusowo lądować na terenie Egiptu. Przy tej okazji okazało się, że wspomagający Ligę Sprawiedliwości Hawkman w rzeczywistości był… szpiegiem infiltrującym tę potencjalnie groźną dla thanagaryjskiego reżimu organizację. Karkołomne próby pogodzenia genezy obu wersji tej postaci spotkały się ze zrozumieniem czytelników i tym samym „Człowiek-Jastrząb” Złotej Ery ponownie mógł podjąć swe przerwane w skutek Kryzysu Na Nieskończonych Ziemiach obowiązki. I choć próby wprowadzenia na rynek pełnowymiarowego miesięcznika z udziałem Stowarzyszenia w latach 1991-1993 okazały się niewypałem (łącznie opublikowano osiemnaście odcinków), Alan Scott, Jay Garrick, Ted Grant oraz reszta wesołej kompaniji „staruszków” (pomimo „delikatnego” przetrzebienia podczas „Zero Hour”) na stałe zadomowili się w uniwersum DC. Jednak zarówno oni, jak i Hawkman, na swój kolejny renesans musieli jeszcze nieco poczekać.

Czas pokazał, że cierpliwość się opłaciła, bo zainicjowana w roku 1999 seria „JSA” rozpisywana pierwotnie przez wzmiankowanego Jamesa Robinsona oraz Davida Goyera (zapewne znanego co poniektórym wielbicielom Mrocznego Rycerza) prędko uzyskała status hitu, a sami Stowarzyszeni urośli z czasem do grona najpopularniejszej grupy DC Comics. Ów fenomen drugiej (a w zasadzie piątej) młodości herosów skupionych w szeregach Justice Society nie przestaje zadziwiać. Pewne jest, że wspomniane zjawisko przejawiło się nie tylko w 89 odcinkach tej serii, ale też jej kontynuacji zatytułowanej po prostu „Justice Society of America” (do tej pory opublikowano niemal pięćdziesiąt zeszytów), kolejnego miesięcznika „JLA All-Stars”, a co najbardziej istotne dla bohatera niniejszego tekstu, serii „odpryskowej” z Hawkmanem w roli głównej.

 

Przewrotny Geoff Johns

 

Seria debiutowała w maju 2002 roku, a tworzenie skryptów na jej potrzeby powierzono odpowiedzialnemu za sukces „JSA” Robinsonowi. We współpracy ze świetnie zapowiadającym się Geoffem Johnsem (z którym zresztą współtworzył wspominany chwilę temu miesięcznik) wprowadził czytelnika w bynajmniej nie łatwy świat reinkarnowanego księcia Khufu, zmuszonego zmagać się nie tylko z mnogością wyszukanych oponentów, ale też natłokiem wspomnień z wcześniejszych wcieleń. Jakby tego było mało, Johns zadbał, by rzeczonemu nie zabrakło kolejnych „atrakcji”. Bowiem aktualne wcielenie jego ukochanej Chaj-Ara – Kendra Sounders, wbrew prawidłom wcześniejszych inkarnacji, nie zapałała uczuciem wobec Cartera. Johns brawurowo rozegrał ów wątek czyniąc zeń główna kanwę serii. Nie oznacza to jednak, że „Hawkman vol.4” przeobraził się w groszowy melodramat, bo akurat tegoż scenarzystę nie sposób posądzić o podobne „ambicje”. Wręcz przeciwnie, fabuły kolejnych epizodów tętnią akcją, a sam tytułowy bohater musi stawić czoła między innymi Black Adamowi czy nowemu adwersarzowi znanemu jako Head Hunter, w czym obok przyprawiającej go o frustrację Kendry wspierają go między innymi Atom, Doctor Fate (w osobie Hectora Halla, de facto syna(!) Cartera z poprzedniego wcielenia) czy Animal Man. Fabuły do szczególnie wyszukanych nie należały, niemniej jako wprawne i zrealizowane z pomysłem „kino akcji” w wersji komiksowej sprawdzały się znakomicie. Podobnie z zastosowaną tu formułą graficzną, sprawiającą wrażenie w pełni adekwatnej do treści. Scot Eaton czy Rags Morales zapewne nie mieliby szans przekonać do efektu swych prac co poniektórych aż nazbyt wysublimowanych znawców historyjek obrazkowych znad Wisły i Warty. Niemniej z pewnością krzywdzącym byłoby zaliczenie wspomnianych twórców do grona wyrobników komiksowego rzemiosła. Całości korzystnych odczuć dopełniały „dopieszczone” okładki autorstwa Andrew Robinsona i Johna Watsona.

Johns zakończył pracę nad serią wraz z numerem dwudziestym piątym (kwiecień 2004 roku) stanowiącym równocześnie konkluzję mini cross-overu „Black Regin” pomiędzy właśnie tym tytułem, a „JSA”. Bowiem rzeczonego, który już wówczas cieszył się estymą niekwestionowanej gwiazdy scenariusza, oddelegowano do przywrócenia niegdysiejszej świetności serii „Green Lantern”. Po dwóch zamkniętych epizodach, z których jeden (nr 27) rozpisał Ed Brubaker, ster cyklu przejęli Jimmy Palmiotti i Justin Gray, którym dzielnie sekundował znany z tworzenia oprawy graficznej między innymi „Spectre vol.4” i „B.B.P.O.” Ryan Sook. Pełne gwałtownych zwrotów akcji, przemyślane i wprawnie zilustrowane fabuły nowego zespołu twórczego zdawały się udanym produktem z zapewnionym przynajmniej na dekadę bytem rynkowym. Niestety seria sukcesywnie traciła nabywców, co stało się bezpośrednią przyczyną dalece sięgających zmian. Tej tendencji nie powstrzymał nawet aktywny udział Hawkmana w konflikcie zbrojnym pomiędzy ekspansywnym Thanagarem, a znaną z perypetii Adama Strange’a planetą Rann. Wraz z odcinkiem pięćdziesiątym tytuł cyklu zmodyfikowano na „Hawkgirl” znacznie więcej miejsca poświęcając temperamentnej Kendrze. Nowy zespół twórczy złożony z weteranów komiksowego rzemiosła – Waltera Simonsona i Howarda Chaykina – zdołał na nowo rozniecić zainteresowania tym miesięcznikiem, choć niestety przysłowiowej „pary” wystarczyło jedynie na półtora roku. Wraz z numerem sześćdziesiątym szóstym (wrzesień 2007 roku) „Sokolica” utraciła swój solowy tytuł.

W toku aż nazbyt nagłośnionych wydarzeń – znanych jako „Blackest Night” (swoją droga pióra Geoffa Johnsa) – zarówno Kendra, jak i Carter, zginęli z rąk zombie Ralpha Dibny’ego (czy jak kto woli Elongated Mana), przebudzonego do życia przez niejakiego Nekrona. Jednak w finalnym, ósmym epizodzie tej ewidentnie przereklamowanej mini-serii parę bohaterów beztrosko przywrócono do życia. Pytanie: po co w ogóle było ich uśmiercać, wypada skierować do jej autora, bo być może on dostrzega w tym jakiś dalece enigmatyczny sens… Na obecnym etapie udzielają się w kolejnym projekcie tegoż scenarzysty pod tytułem „Brightest Day” i raczej próżno spodziewać się reaktywowania poświęconej im serii.

 

Hawkman poza komiksem

 

Bohater tegoż tekstu, podobnie jak większość drugoszeregowców DC, nie miał zbyt częstych okazji do udzielania się na małym (o dużym nie wspominając) ekranie. We wspominanym wyżej serialu „Super Friends” pełnił raczej rolę statysty dla swych znacznie bardziej popularnych kamratów. Niewiele lepiej powiodło mu się w animacjach poświeconych Lidze Sprawiedliwości, bowiem miast niego scenarzyści skupili się na postaci jego partnerki, która do spółki z Wonder Woman, Zatanną czy Big Bardą miały stanowić przeciwwagę dla męskich herosów skupionych we wspomnianej grupie. Dla samego Hawkmana po prostu zabrakło już miejsca… Za to drapieżna „Sokolica” znacznie zyskała na swym dotąd nieco bezbarwnym wizerunku, choć producenci serialu dość swobodnie potraktowali komiksowy pierwowzór (między innymi skrzydła stanowiły integralną część jej organizmu). Mimo tego Shayera cieszyła się sporym uznaniem widzów, stając się jednym z bardziej aktywnych i cenionych przedstawicieli animowanej Ligi. Prawdopodobnie właśnie ta nieco niespodziewana popularność przyczyniła się do przemianowania podupadającego „Hawkmana vol.4” na tytuł właśnie jej poświęcony.

Dziewiąty sezon arcypopularnego serialu „Smallville” przyniósł wraz z sobą nie lada niespodziankę dla fanów uskrzydlonego herosa. Bowiem w wyemitowanym 5 lutego 2010 roku odcinku „Absolute Justice” młody Clark Kent dowiaduje się o niegdysiejszej działalności Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości, w szeregach którego nie zabrakło również Hawkmana. W rolę Cartera całkiem przekonująco wcielił się znany chociażby z serialu „Gwiezdne Wrota” Michael Schanks. Dzięki przemyślanej kampanii promocyjnej ta złożona z dwóch epizodów fabuła wzbudziła ogromne zainteresowanie fanów, którzy tym samym po raz pierwszy zyskali sposobność ujrzenia na ekranie najstarszej grupy superbohaterów. Wywindowany pułap oczekiwań sprawił, że nie wszyscy widzowie poczuli się ukontentowani. Niemniej jak na produkcję telewizyjną rzecz wypadła udanie, a przy okazji znacznie wzbogaciła uniwersum wspomnianego serialu o kolejne postacie parające się superbohaterskim rzemiosłem. Na koniec wypada dodać, że scenariusz tegoż epizodu rozpisał „dobry znajomy” Hawkmana – niejaki Geoff Johns…

 

Zamiast podsumowania

 

Trudno wyzbyć się odczucia, że pomimo siedmiu dekad obecności w kulturze popularnej, licznych występów w komiksowych magazynach oraz kilku solowych serii, Hawkman wciąż pozostaje postacią o znacznym, a zarazem niewykorzystanym potencjale. Pomimo nadspodziewanie udanych fabuł pióra Goeffa Johnsa, przyciężkiego acz wciągającego klimatu wizji Trumana/Ostrandera, czy post-kryzysowych wysiłków na rzecz wydźwignięcia Thanagarianina do grona pierwszoligowych osobowości uniwersum DC, po wgłębieniu się w profil tej postaci wciąż da się dostrzec ogrom wiążących się z nią możliwości. Mnogość udanych inkarnacji, zarówno w odmianie „egipskiej” jak i pozaziemskiej, skłania ku przekonaniu, że powierzony zdolnemu scenarzyście ów bohater miałby szansę zyskać popularność porównywalną z Green Lanternem, bądź też Flashem, również noszącymi silne znamiona Srebrnej Ery DC. Zgrabnie ujęty amalgamat motywów rodem z SF i fantasy idealnie pasowałyby do podjętej przez DC formuły „Earth One” opartej na wzorcach frankofońskich. Pogłoski o domniemanej ekranizacji jego perypetii wypada raczej uznać za przejaw życzeniowego myślenia fanów skrzydlatego herosa, tym bardziej, że w odróżnieniu od Marvela, decydenci DC nieszczególnie kwapią się by przenosić na wielki ekran osobników innych niż Batman czy Superman. Być może ten stan rzeczy ulegnie zmianie wraz ze spodziewanym sukcesem (czy aby na pewno?) kinowego „Green Lanterna”. Tylko czy wówczas przyjdzie czas na filmowe adaptacje kolejnych postaci z drugiego szeregu uniwersum DC? Wątpliwie jest, by takowej szansy doczekał się w pierwszej kolejności Hawkman. Póki co wypada mieć nadzieję, że odrodzony w skutek „Blackest Night” Carter zostanie powierzony scenarzyście na tyle przekonująco ujmującemu jego osobowość, że ów bohater doczeka się kolejnego solowego tytułu, w którym Skrzydlaty Wojownik zyska okazję do zaprezentowania się w pełnym blasku drzemiącego w nim potencjału.

Przemysław Mazur