ŻYCIE JAKO ŚMIERTELNA CHOROBA PRZENOSZONA DROGĄ KOMIKSOWĄ

MARVEL VERSUS SIŁKA KONTRA KRZYSZTOF IBISZ


Przyznałem się już Państwu na łamach KZ, że miłośnikiem bohaterów wciśniętych w kalesony jestem wielkim, od dzieciństwa, od pierwszych TM-Semików prawie. Nie zamierzam się jednak skupiać na początku mej fascynacji, bo takie dyskusje wracają w sieci co chwilę – czasami w kontekście tęsknoty za zeszytówkami, która zniesmaczyła mnie swoją nachalną trawestacją akcji związanej z rehabilitacją pamięci o Żydach; kiedy indziej pretekstem do podjęcia tematu jest nowa inicjatywa na rynku, jak jeszcze świeżutkie historyjki zrobione z Czarnej Materii. To ważne tematy, ale zostawię je na kiedy indziej. Chciałbym na chwilę zatrzymać się przy problemie tożsamości ludzkiej…

Ale od początku. Zainspirowany filmem dokumentalnym „Bigger, Stronger, Faster” postanowiłem napisać artykuł o kulturystyce, a raczej o ludziach odwiedzających siłownię. Gwoli wyjaśnienia – ów film porusza kwestie tożsamości i wartości Amerykanów, dla których pokonywanie granic ciała jest głównym celem życiowym, bardzo często osiągniętym kosztem zdrowia. Moje pisanie to nic popularnonaukowego – ot, prosty tekst na rozluźnienie, który by przybliżył różne typy osobowości odwiedzających kluby fitness, a jeśli pismo, z którym czasami współpracuję, kupiłoby moje przemyślenia, byłbym kontent. Mało oryginalna zabawa, opierająca się w dużej części na stereotypach oraz generalizowaniu, ale kiedy już usiadłem do pisania, przypominając sobie dzień spędzony w siłowni (tak, ćwiczę, ale z lenistwa – tyle czasu spędzam przed komputerem i komiksami, że sport mogę uprawiać maksymalnie 40 minut dziennie, do trzech razy w tygodniu), miałem pustkę w głowie. Zamiast pomysłu na artykuł pakerski, wpadł mi do głowy pomysł na tekst komiksowy. Jakoś trudno mi było wygonić z głowy myśl, jakoby budynek siłowni był tętniącym życiem… Marvel Universe.

Zacznijmy od typu „spider-manowego”, którego nazwa pochodzi od znanej postaci komiksowej. Przychodzą tacy popakować, bo ważą 50 kilogramów, są anemiczni i w ten sposób pozbywają się kompleksów. Ciekawe widowisko obserwować, jak z miesiąca na miesiąc stają się pewniejsi siebie, bardziej rozrywkowi. Czy tylko mi przypomina to wszystko przemianę Petera Parkera? A typ Kapitana Ameryki? Nawet we wspomnianym filmie „Bigger, Faster, Stronger” znajdziemy krótką rozmowę ze Stanem Lee, który mówi, że Steve Rogers uosabia potrzebę bycia lepszym, silniejszym. Szkoda tylko, że w komiksie wyraźnie pokazano, że Rogers osiągnął sukces, kiedy zaaplikowano mu serum superżołnierza. Czy osoby, które przychodzą na siłownię, wypytując starszych, doświadczonych kolegów, jaki cykl sterydowy najlepiej wypróbować, żeby za niedługo wyglądać przynajmniej jak Kapitan Ameryka, nie są takimi Rogersami, marzącymi o biotechnologicznym panaceum na wszelkie dolegliwości i ograniczenia?

Akurat w mojej siłowni znajdą się też Hulk i Iron Man, lecz myślę, że w Polsce każde miejsce tego typu posiada własnego Olbrzyma i Żelaznego Człowieka. Pierwszego obserwuję od dawna – przychodzi taki do klubu najwcześniej ze wszystkich, wychodzi ostatni. Ale myliłby się ten, kto uważa, że Hulk przez cały ten czas trenuje. Hulk to ciężarowiec, ćwiczący w krótkich seriach, podnoszący tony żelastwa, przerywając to posiłkiem bądź piciem (sic!) mleka. „Mój” Hulk jest małomówny: mało co go obchodzi dyskusja dwóch wymuskanych młodzieńców, chwalących się niskim poziomem tkanki tłuszczowej. Jakoś gadaninę o suplementach diety i rzeźbieniu tricepsa też ma w nosie. Mało mówi, mało robi, aczkolwiek nikt nie chciałby nadepnąć Hulkowi na odcisk. A Iron Man? Oprócz tego, że można go spotkać przy wszelkiego rodzaju cudownych maszynach przypominających mecha do noszenia ciężarów z „Aliens”, należy go nazwać miłośnikiem nowinek technologicznych. Iron Mani na siłowni nigdy nie rozstają się ze swoimi iPhonami i iPodami.

Mógłbym jeszcze wymienić Mr. Fantasticów, którzy uważają, że najlepszym treningiem jest kilkuminutowe zwisanie na drążku, wszak to rozciąganie mięśni jest najważniejsze; są też kobiety przypominające She-Hulk, na punkcie których szaleje niejeden łysawy, delikatny intelektualista (taki fetysz XX-wieczny). Mógłbym kontynuować, ale chyba wystarczy, bo kończyć ten tekst należy raczej smutną refleksją – w siłowni spotkamy karykatury superbohaterskie, lecz samych komiksiarzy ciągle brak.

Jakub Koisz