ŻYCIE JAKO ŚMIERTELNA CHOROBA PRZENOSZONA DROGĄ KOMIKSOWĄ

CZYTAM – ZALICZAM, OGLĄDAM – WYGLĄDAM…


Pamiętam swój pierwszy felieton dla „KZ”. Wracam czasami do niego, popijając miętową herbatę, jakby miała mi pomóc w chłodnym przeanalizowaniu, dlaczego nie „pykło”, a brać komiksowa stwierdziła, że upraszczam problemy pisaniem, iż polskie seriale ssą, a amerykańskie rządzą. Jakże mocno starałem się od tamtego czasu nie pisać o popkulturze powiązanej z komiksem, a jeśli już, lepiej żeby akcenty rozłożone były inaczej – więcej o komiksach, więcej o rynku, wydawnictwach, festiwalach, konwentowych przyjaźniach, o reszcie zjawisk wspominając mimochodem. I byłoby tak dalej. Niestety (na szczęście?) obejrzałem pierwszy sezon amerykańskiego serialu „Community” i odłożyłem na półkę nieprzeczytane komiksy na ponad tydzień.

Od komiksów mimo wszystko się zaczęło. Serial „Community” chwycił mnie i nie chciał wypuścić właśnie dzięki nawiązaniu do ekranizacji przygód Batmana. Jest w nim piękna scena, w której Abed, Hindus porozumiewający się ze światem praktycznie tylko poprzez aluzje popkulturowe, robi tę Bale’ową chrypkę, kojarzącą się niektórym z zatwardzeniem, a następnie wygłasza monolog, może traktujący o sprawach banalnych, ale do złudzenia podobny do tego, co mogliśmy usłyszeć na końcu „Mrocznego Rycerza”. Patos wylewający się hektolitrami, ot co.

Całość postawiona jest na z pozoru znanych fundamentach – mamy community college (odpowiednik polskiego studium), mamy sportowca, kujonkę, dziwaka, przystojniaka, seksowną laskę, a na dodatek – gwiazdę lat 80., Cheavy’ego Chase’a w roli „poprawiającego” swoją edukację bogacza. Na szczęście już w początkowych odcinkach stereotypy filmów młodzieżowych są łamane – i tak sportowiec płacze na widok myszy, geek spaja grupę, kujonka okazuje się najbardziej świadomą swojej seksualności postacią kobiecą, a stary bogacz, zamiast służyć radą mędrca, okazuje się seksistą i rasistą.

Zauważyłem dzięki „Community” ciekawe zjawisko, które chyba dotyczy również nas, komiksiarzy. Chodzi mianowicie o umiejętność poruszania się nadinformacyjnm gąszczu popkultury. Wiedza na temat geografii czy historii już nie pomaga nam w kontaktach z rówieśnikami – to, czy wiemy, ile było odsłon „Robocopa”, nas definiuje. Bohaterowie serialu wydają się sympatyczni dlatego, że znają kino Linklatera, Hughesa, Tarantino; wiedzą, jakie „epickie” momenty ze „Szklanej Pułapki” sprawiają, że kochamy ten film, a także za pomocą kilku scen rozgrywających się w szkolnej stołówce oddają klimat każdego dzieła w stylu survival apocalypse. Mistrzostwo.

Nie jestem fanem, który w każdej rozmowie z płcią przeciwną nawiązuje do komiksów, gier i filmów, bo takie zachowanie byłoby najprawdopodobniej społecznym samobójstwem. Zauważyłem jednak, że podobnie jak Abed, w kontaktach międzyludzkich szukam czasami możliwości pochwalenia się literackimi, filmowymi czy komiksowymi ciekawostkami. I o dziwo – działa. Kuba wie, ile jest alternatywnych Ziem w DC Comics? Sexy! Obejrzał wszystkie filmy Nolana i Zemeckisa? Hell yeah! Ogląda kilka seriali i czyta kilkanaście serii komiksowych? Skąd on na to bierze czas, to takie hot-wymagające!

Żyjemy w pięknych czasach, w których gruby komiksiarz może „zaliczać”, bo jest zabawny, gdy cytuje bohatera serialu. Żyjemy w czasach, kiedy wiedza o crossoverach Marvela może być interesującą formą prezentowania możliwości swojego mózgu, a twórca komiksów urósł do miana poety-artysty, bez szalika i porozciąganego swetra, lecz w trampkach i koszulce z Harveyem Pekarem. Apeluję więc, Kochane Geeki, ujarzmijcie drzemiącą w Was siłę, a egzystencja w tym szarym padole pozbawionym superherosów stanie się jakby łatwiejsza.

Jakub Koisz