W POSZUKIWANIU PRAWDZIWEJ KOBIETY – PRZEGLĄD POSTACI


Nie da się ukryć, że świat komiksu zaczynał od historii dla chłopców, na dorastających mężczyznach koncentrując się przez kolejne dekady. Chłopcom pozwalano pobłażliwie na posiadanie stosów kolorowych „paskudztw”, a oni dorastali i zaczynali tworzyć własne komiksy dla kolejnych chłopców. Do dzisiaj większość postaci kultury masowej ma służyć właśnie chłopcom za wzorce osobowe, na szczęście powoli pojawiają się też fascynujące wzorce osobowe dla dziewczynek.

Wcześniej – cóż, trzeba było się zadowolić ochłapami. Polska dziewczynka przed dwudziestu laty mogła pośmiać się z Lubawy, ale skrycie podziwiała starą ciotkę Jagę, która mimo podeszłego wieku „wylaszczyła się” i zdobyła miłość Łamignata. Nawet wtedy gdzieś tam pobrzękiwało przesłanie, że jeśli chcesz być niezależną babą, to niestety, mieszkaj za wiochą, bo może i cię potrzebujemy, ale jesteś dla nas za dziwna. „Tytus…” nie oferował kobiet prawie wcale, opowieści o dzielnych polskich podróżnikach i „Hans Kloss” – tym bardziej. W telewizji nawet rumcajsowa Hanka siedzi w jaskini i gotuje, Żwirek kręci z Muchomorkiem, Koralgol spotyka Nordynkę praktycznie pod koniec swych przygód (a i sama polarna panna nie grzeszy przedsiębiorczością). Bolek przeżywa przygody z Lolkiem. Pomysłowy Dobromir mieszka z dziadkiem, nawet Reksio jest facetem. Dziewczynkom jako wzór niezależności pozostaje pszczółka Maja. Cha, cha, cha.

Nic dziwnego, że pojawienie się pierwszych „Thorgali” było objawieniem. Dziewczynka, która chciała od życia czegoś więcej niż bycia „dzielną, ale jak przyjdzie co do czego, ciamajdowatą babeczką, która wymaga ratunku” dostaje w łapki opowieść o zdradzonej czarodziejce, o księżniczce Wikingów, o chciwej i bezwzględnej łuczniczce. Tak, owszem, Thorgal też był ważny, w kimś trzeba się było podkochiwać, ale to Aaricia i Kriss de Valnor fascynują. Szczególnie Kriss, z jej nieprzebranym apetytem na życie, nieopanowaną chciwością i dumą, która na początku tak bardzo denerwuje (jak ona śmie robić koło pióra biednemu Thorgalowi, niech ich wszystkich zostawi w spokoju!), a wraz z dorastaniem fascynuje coraz bardziej. Scena, kiedy nazwana kurą domową Aaricia fasonuje jej twarz, jest do dziś jedną z moich ulubionych. Obie są silne, ale każda w zupełnie inny sposób. Aaricia pokazała mi, że bycie „kurą” też może być kwestią wyboru, a nie rzeczą narzuconą i nieuchronną. Kriss, że można być bardziej męskim od posiadaczy jąder. Obie, że niezależnie od dokonanego wyboru, ponosi się konsekwencje. I otrzymuje nagrody.

Seria Rosińskiego i Van Hamme’a aż roi się od niesamowitych kobiet, od bogiń, przez boginki, aż do śmiertelniczek. Zapadają w pamięć i rodzą pragnienie „czegoś więcej”. Wszystkie jednak są zależne od mężczyzn i przez nich się realizują, zdobywając się na akty heroizmu czy zdrady. W pewnym momencie powstaje pytanie – czy wszystkie one muszą koniecznie być takie piękne? Wyłażą młodociane kompleksy, szczególnie w wieku, gdzie wszystko sterczy nie tak, jak powinno, a cera przypomina powierzchnię Księżyca. Pojawiają się produkcje japońskie, tak odrealnione, że nie sposób nawet czuć zazdrości (a jeśli już, to nie jest ona większa niż wobec lalki Barbie). Zadziwiający szał, jaki ogarnął młode dziewczęta mogę porównać jedynie do dzisiejszej gorączki pod tytułem „Hannah Montana”. Dlaczego? Najbardziej fascynujące nie było to, że dziewczęta potrafiły czarować, ale to, że mimo swoich supermocy, były tak zwyczajne, nastoletnie jak ja. Martwiły się o ciuchy, dodatkowe kilogramy, rozmawiały o chłopakach, kosmetykach i pierwszych pocałunkach. Były bliskie, o wiele bliższe niż Kriss czy Aaricia, bo miały te same problemy.

Czas dorastania to dziwny okres, szczególnie, że większość fajnych rzeczy do czytania, z jakimi się człowiek spotyka, zostało napisanych przez mężczyzn. To czas, kiedy dziewczęta godzą się na to, że świat opisują mężczyźni i poznawania wzorców kobiet, które mężczyźni w swej twórczości przekazują. Tym bardziej niesamowite było odkrycie, że za Czarodziejki odpowiedzialna była kobieta, że jest taki ktoś jak Le Guin, Virginia Woolf, Emily Bronte, że Harper Lee była kobietą (i Maria Curie-Skłodowska też!). Nagle pojawia się seria „Fushigi Yuugi”, która fabularnie jest głupia jak… główna bohaterka, ale śliczna jak malowanie i za Yuu Watase pojawia się fascynacja kobiecą twórczością z Dalekiego Wschodu. Tym bardziej, że odkrywa się nowe, bardzo, ale to bardzo interesujące zjawisko – postacie męskie tworzone tak, by podobały się kobietom. Nie jako wzorce dla chłopców, ale konstrukty wizualne z odpowiednim zestawem cech. Takie uprzedmiotowienie mężczyzn jest niespotykane, dlatego fascynuje i wciąga mimo fabularnych niedociągnięć i dialogów, że pożal się Boże. Tym bardziej, że sama autorka jest w pełni świadoma swojego zabiegu.

Człowiek odkrywa dobrodziejstwa internetu i zapoznaje się z przemądrą historią o miłości piórka Masami Tsudy pod tytułem „His and Her Circumstances” (czyli popularne „Kare Kano”), zatapia się w nieco fantastyczny świat znaków zodiaku w „Fruits Basket” autorstwa Natsuki Takayi i okazuje się, że dziewczęta niekoniecznie muszą wyglądać jak seksbomby, żeby być rewelacyjnymi bohaterkami, ba, wręcz czasem zaskakują płaską klatą, dziwnymi włosami i kompletnie „niedziewczęcymi” zachowaniami. Mimo to Tohru czy Miyazawa szturmem zdobywają wyobraźnię – głównie dlatego, że są takie zwyczajne. Kompletnie, absolutnie zwyczajne, pozbawione supermocy, chyba że zdrowy rozsądek i dobre serce można za takie uznać.

Szybko da się zauważyć, że kobiety „siedzą” głównie w historiach obyczajowych. Nie przeszkadza to jednak zaistnieć grupie CLAMP z ich mroczno-udziwnionymi historiami z pokręconą filozofią na temat uczuć, Michiyo Akaishi miesza obyczajowość z fantastyką i historią, Akira Amano („Reborn!”) i Rumiko Takahashi („Ranma 1/2”, „Inu Yasha”) tworzą semi-bitewne serie komediowe. Rumiko Takahashi jest jedną z najbardziej wpływowych artystek komiksowych na świecie, a jej mangi sprzedają się w milionach egzemplarzy praktycznie „na pniu”. Kaori Yuki z jej psychodelirycznym „Angel Sanctuary”, przy którym nasza rzekomo obrazoburcza Kossakowska z jej „Siewcą wiatru” może się schować. Jest też Hiromu Arakawa, która stworzyła mangę „Fullmetal Alchemist”, moim zdaniem najlepszy tytuł, jaki zaoferował kiedykolwiek rynek japoński. Wszystkie autorki tworzą zarówno postaci męskie, jak i kobiece, choć Takahashi na przykład twierdzi, że zazwyczaj ich nie lubi (można to poznać po tym, którą bohaterkę rysuje w negliżu z odsłoniętymi bimbałami – im więcej, tym bardziej jej nie cierpi). O każdej z nich można napisać osobny artykuł, jednak mają one jedną rzecz wspólną – tworzą historie, które są potrzebne młodym dziewczętom. Otwarcie mówią, że to nic złego pogapić się na ładnego pana, że kobieta może być mechanikiem (Winry, „FMA”), asasynką (Schampoo, „Ranma 1”), prostytutką (Karen Kasumi, „X 1999”), informatykiem (Satsuki Yatouji, „X 1999”), głównodowodzącym sił zbrojnych (Olivier Mira Armstrong „FMA”), snajperem (Riza Hawkeye, „FMA”), kapłanką, boginią, zwykłą nastolatką, sportowcem, mistrzem walki i tak dalej i tak dalej… W dodatku niekoniecznie tracąc cokolwiek ze swej kobiecości.

Temat jest niezwykle szeroki, tutaj przedstawiłam zaledwie zarys tego, co panie mogą dać komiksowemu światu, zarówno jako bohaterki, jak i autorki. Pozwólcie, że pominę całą rzeszę pań rysujących historie poważne, dla dorosłych, poruszających ważne problemy świata dojrzałych kobiet, jak choćby „Suppli” Mari Okazaki. Pominę całą rzeszę pań tworzących mangi erotyczne we wszelkich kombinacjach płciowych. Uśmiechnę się tylko, bo jak na kraj, który ma takie, a nie inne podejście do kobiet, Japonia ma zdumiewająco wiele przedstawicielek płci pięknej, które wyłamują się poza schematy. Pozostaje pomarzyć, że i u nas panie chwycą za piórka i wyczarują niezwykłe historie, które będą nam nieco bliższe niż problemy dziewcząt Kraju Kwitnącej Wiśni. Oby się tak stało.

Joanna Pastuszka