Bohater popadający w śmieszność. Reżyser „Rocketeera”. Średni budżet. Tommy Lee Jones. I Hugo Weaving z Czerwoną czachą zamiast głowy. Rezultat? Odprężający blockbuster, Który mógł być jednak lepszym… i krótszym filmem.

Zdanie większości z nas o postaci Steve’a „Kapitana Ameryki” Rogersa będzie kompletnie ambiwalentne. Ba, nawet sami Amerykanie patrzą na niego jak na chodzącą niedorzeczność. Powodów jest wiele – komiczny kostium, anachroniczność, etykieta konserwatyzmu, koturnowość, osobowość prosta jak budowa cepa. Bynajmniej nie są mi one obce, chociaż w natłoku superbohaterskiego dziadostwa można zetknąć się z dobrymi, a nawet doskonałymi komiksami z superherosem w czerwono-biało-niebieskim kostiumie. Najlepsze opowieści z Capem charakteryzowały się zawsze pewnymi uchwytnymi cechami.

W przypadku najnowszego dziecka Marvel Studios porównanie do perypetii Tony’ego Starka jest więcej niż wskazane. Dokładnie trzy lata temu film Jona Favreau okazał się niespodziewanym hitem, dowodząc że nie tylko wiodące postaci mogą stać za atrakcyjnym widowiskiem. Podobną szansę upatrywano w „Thorze”, który analogicznie jak „Iron Man 2″ nie tylko miał wprowadzić herosa do hollywoodzkiej machiny komercji, ale również stanowić zapowiedź megaprojektu, za jaki należy uznać ekranizację „The Avengers”.

Wyróżniał je ciekawie zaaranżowany klimat filmów szpiegowskich (Ed Brubaker), spektakularna akcja sprzężona z poczuciem przygody i dobrym humorem (Mark Waid) oraz ujęcie prostodusznego ducha amerykańskiego patriotyzmu (Roger Stern) – ich obywatelskiej religijności spełniającej się w roli światowego strażnika, broniącego narody przed wszelakim złem. I tego mniej więcej spodziewałem się, idąc do kina na „Pierwsze starcie” tudzież „The First Avenger”. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję również na pulpowy charakter filmu i prostolinijną fabułę. Koniec końców, za reżyserię odpowiedzialny jest Joe Johnston, twórca dwudziestoletniego już (jak ten czas leci…) „Rocketeera”, doskonałej adaptacji komiksowej ze studia Disneya, puszczanej niegdyś na Polsacie.

Oczekiwania nie były więc zbyt duże. Dostałem zaś to, co chciałem. Z lekką nadwyżką. Trudno jednak mówić o absolutnym zachwycie. Miałem właściwie wrażenie obcowania z dwoma różnymi filmami upchniętymi w jednej produkcji. Dojdziemy do tego niebawem.

Fabuła jest urzekająco lekka i nieskomplikowana. Oto przenosimy się do okresu II wojny światowej. Ameryka przygotowuje się do rozpoczęcia działań bitewnych. Wśród ochotników chcących przystąpić do wojska, znajduje się Steve Rogers – niski, chudawy i chorowity młodzian. Po raz piąty z rzędu dostaje odmowę od komisji rekrutacyjnej. Gdy Rogers myśli, że jego los jest przesądzony, a marzenia zrujnowane, zauważa go dr Abraham Erskine, pracujący nad serum superżołnierza. Postanawia dać szansę chłopakowi, który po dłuższych staraniach dopina swego, zostając królikiem doświadczalnym naukowca. Amerykańscy wojskowi i uczeni nie są jednak świadomi, że badanie obserwuje szpieg wrogiej armii. A właściwie terrorystycznej siatki o nazwie HYDRA, na której czele stoi Johann Schmitt, zadufany w sobie i arogancki nazista. Tym samym w niedługim czasie dojdzie do starcia dwóch nadludzkich tytanów, stojących po przeciwnych stronach wojennej barykady.

Większość filmu ma formę jednej, wielkiej retrospekcji. Stąd też można go nazwać historią w klimacie retro zestawioną z bajeranckimi, choć nieco skostniałymi fantazjami militarnego science fiction. Johnstonowi powiodło się przeniesienie nastroju produkcji filmowych sprzed dwudziestu lat, przedstawiających zmagania marines na arenie hitlerowskiej Europy. Wielka w tym zasługa Jeffreya Kurlanda, który projektując kostiumy, był wierny tamtejszej impresji gustu oraz kanonowi ówczesnej mody. Sami aktorzy swoją grą przenieśli na duży ekran dawną obyczajowość, co dodało obrazowi wdzięku i porywającego szyku. Natomiast wcześniej wspomniana wena twórcza dotycząca rynsztunku nie zniewala, ale jest szpanerska. Przyznaję, że to efekt zetknięcia się z wizjami projektantów kostiumów i designerów ze strzelanek oraz strategii komputerowych odwołujących się do II wojny światowej.

Nie zważając już na te konotacje, zajmijmy się głównym bohaterem. Kapitan Ameryka grany przez Chrisa Evansa to szczery, bezpośredni, prosty chłopak z Brooklynu. Przed Evansem stało trudne zadanie – zagranie nieskazitelnego wzoru do naśladowania, czystego jak łza patrioty, miłującego swój naród i amerykańskie wartości, klasycznej postaci przechodzącej drogę od zera do bohatera i nienarzekającej na traumy ani dylematy. W czasach naigrywania się z honoru i miłości do ojczyzny, aktor mający taką misję do spełnienia, może łatwo popaść w banał, trywialność oraz autoparodię. Mimo to Evans wyszedł w filmie całkiem nieźle. Nie kryje się z tym, że grany przez niego bohater jest prostolinijny, a w pewnych aspektach nawet absurdalny. Nie robi z siebie pośmiewiska, grając ultrapozytywnego protagonistę, czyniącego zazwyczaj rozpierduchę i kopiącego po tyłkach hitlerowskich żołnierzy. Szkoda, że skupia się na tym lwia część filmu, bowiem zarysowano w nim potencjał krzewienia „amerykańskiego snu” oraz polityki historycznej w ujęciu amerykańskiej propagandy. Choć poświęcony jest temu zaledwie skrawek filmu, należy do najlepszych jego sekwencji. Zabawny, a jednocześnie uszczypliwy.

Jakichkolwiek komplementów nie prawiono by kreacji Evansa, to trzeba rzec, że w porównaniu z takim Robertem Downey Jr. czy Christianem Bale’em wypada przeciętnie. Bez jakiejś szczególnej werwy gra również reszta obsady. Tommy Lee Jones tylko czasami zawrze błyskotliwy humor, Hugo Weaving zaś sprawia wrażenie, jakby nie odnajdywał się w roli Red Skulla. Fantastycznie bawi się niemieckim akcentem, jednocześnie jednak działa na nerwy swoją interpretacją. To jedno z istotniejszych rozczarowań tego filmu, gdyż spodziewałem się po Weavingu większego zaangażowania. Dużym zaskoczeniem za to była dla mnie Hayley Atwell, grająca Peggy Carter – sympatię Rogersa. Z jej munduru i zabawnego, angielskiego akcentu tryska niesamowita kobiecość, dodając do filmu charme. O pozostałych aktorach mogę najwyżej powiedzieć, że są. W żadnym razie nie można mówić o wybitnych kreacjach. Ot, wszyscy zdawali sobie sprawę, w jakiej produkcji biorą udział i starali się jak najlepiej wywiązać się ze swojego zadania. Część z nich miała z tego ubaw, część zaś (tak jak Tommy Lee Jones) była osowiała.

Jak już wspominałem wcześniej, miałem wrażenie oglądania dwóch różnych filmów, podobnie jak Neil Gaiman w trakcie oglądania „Mrocznego Rycerza”. Pierwszy z nich skupiał się na kompletnym przeciętniaku, który nagle przemienia się w nadczłowieka, stając się bożyszczem dziewcząt i utrapieniem dla nazistowskich szwabów. To czysta rozrywka, przy której można doskonale się bawić, jeżeli damy się ponieść jej fantazyjnej formule. Drugi zaś jest zapowiedzią filmu „The Avengers” Jossa Whedona, który wydaje się nie mieć końca. Jest przydługi, powtarzający się i nie wnosi za wiele do pierwszej połowy historii. Przyznać w tym miejscu trzeba, że w ostatnich filmach Marvela też można zauważyć podobne zajawki przyszłych filmów z superbohaterami, ale nie narzucały się we taki sposób w trakcie seansu, jak zachodzi to w „Kapitanie Ameryce”. Co chwilę mamy do czynienia z jakimś „oczkiem” w kierunku wielbicieli świata 616. Jeżeli nie jesteś fanem tego uniwersum, to zapewne nie zauważysz większości aluzji i uznasz, że nie ma co robić tak wielkiego „halo”. W przeciwnym jednak wypadku może stać się to denerwujące. Ma się wrażenie, że Marvel chce nagminnie przenieść komiksową etapowość i linearność do świata filmu. Zadanie ambitne, ale w kinematografii niemające moim zdaniem większych szans na powodzenie. Zapytajcie się w końcu sami – idziecie na film po to, by obejrzeć go, czy też, aby zaznajomić się ze zwiastunem kolejnego, przynależnego do tego samego świata? W tym kontekście nie uważam takiej zagrywki za dobre rozwiązanie.

Podsumowując, Joe Johnstonowi powiodło się stworzyć równie nostalgiczny film, co „Rocketeer”, będący świetną okazją do wyjścia ze znajomymi i wspólnej rozrywki. Co tu dużo mówić – „Kapitan Ameryka” to niezły film przygodowy z silnymi akcentami wojennymi i sensacyjnymi, przy którym fani komiksu będą bawić się na całego. I w sumie tylko oni, gdyż reszta potraktuje ten obraz co najwyżej jako formę odmóżdżenia, jakich pełno w teogorcznych letnich hitach. Chyba że nie nastawią się na film pokroju „Batman – początek” i pozwolą sobie zaakceptować niewymuszoną, bajeczną konwencję. Gdy tak zrobią, to jestem pewien, że wyjdą z kina zadowoleni.

Michał Chudoliński

„Captain America: Pierwsze Starcie”
Reżyseria: Joe Johnston
Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
Obsada: Chris Evans, Hugo Weaving, Hayley Atwell, Richard Armiteage, Tommy Lee Jones, Stanley Tucci, Dominic Cooper, Toby Jones
Muzyka: Alan Silvestri
Zdjęcia: Shelly Johnson
Montaż: Robert Dalva, Jeffrey Ford, Michael McCusker
Kostiumy: Jeffrey Kurland
Czas trwania: 125 minut