GREEN LANTERN


Green Lantern to obok Batmana i Supermana sztandarowa postać uniwersum DC Comics. Trudno sobie wyobrazić jakikolwiek event bez udziału bohaterów „uzbrojonych” w siłę woli. Naturalną koleją rzeczy było zekranizowanie przygód Hala Jordana. Jednak moc Zielonej Latarni traci nieco blasku w świetle poczynań wytwórni braci Warner.

Hal Jordan jest jedną z tych postaci, która już dawno powinna doczekać się celuloidowego odpowiednika. Poczynając od „Szmaragdowego świtu” na „Rebirth” kończąc, twórcy na tacy otrzymali materiał na murowany przebój. Wystarczyło doszlifować detale na potrzeby kasowego blockbustera, a efekt okazałby się piorunujący. Zrobiono zgoła odmiennie, spłycono postacie, pozbawiono je charyzmy i indywidualności, stawiając wszystko na jedną kartę – efekty specjalne. Jak pokazuje historia, kolokwialnie mówiąc, łatwo można się „przejechać” serwując historie rodem z podrzędnej kreskówki.

Obraz Martina Campbella ukazuje narodziny ziemskiego Green Lanterna. Poważnie ranny kosmita, Abin Sur, wiedząc że jego chwile są policzone, postanawia znaleźć swojego następcę, przyszłego obrońcę sektora 2814 we wszechświecie. Wybór pada na nieodpowiedzialnego lekkoducha – Hala Jordana. Pilot w zakładzie Ferris Aircraft otrzymuje od umierającego przybysza pierścień mocy, który dzięki sile woli jego właściciela jest w stanie urzeczywistnić każdy wyobrażony przedmiot. Hal początkowo sceptycznie podchodzi do spuścizny Abina, do czasu międzygalaktycznej wycieczki na Oa, kolebki mocy Green Lanternów.

Ciężko ujawnić więcej z tak prostej i niewymagającej zbędnego myślenia fabuły. W tym elemencie należy upatrywać słabości produkcji – scenariuszu – banalnym, przewidywalnym, ale przede wszystkim mało emocjonującym. Na potrzeby filmu powołano do życia potężny Korpus Zielonych Latarni, który jako ogół robi wrażenie, podobnie jak cieszący oczy widok świata nieśmiertelnych strażników – planety Oa. Jednak żaden z poszczególnych bohaterów dzierżących szmaragdową moc nie przykuwa uwagi, nawet Mark Strong jako Sinestro (zmarnowany potencjał postaci), który powinien być antagonistą Hala Jordana, a nie gąbczasty i glutowaty stwór z zapomnianej otchłani kosmosu. Również Kilowog – sparing partner Hala – wypada blado przy swoim komiksowym pierwowzorze. Scenarzystom należy się duży klaps w wiadomą część ciała za zrobienie z Parallaxa międzygalaktycznej niedojdy. Żal ściska gardło, że doświadczeni autorzy, mający na koncie wiele znanych tytułów telewizyjnych, kinowych i komiksowych, nie zdecydowali się na wersję bliższą „Szmaragdowemu świtowi”, lecz pozwolili sobie na niezobowiązująca żonglerkę motywami w konsekwencji dostarczając kosmiczną kupę.

Zdziwienie jest tym większe, że za kamerą stanął reżyser, któremu sprawnie wychodziło odświeżanie mitów i bohaterów. Dwukrotnie uczynił to z Jamesem Bondem oraz tchnął życie w legendę Zorro. Jak mówi stare powiedzenie: „z pustego to i Salomon nie naleje”. Zlepek pomysłów zwany scenariuszem, puste, dziecięce dialogi, wyjęte żywcem z podręcznika dla początkujących, znikome ślady humory, a także papierowi bohaterowie to za dużo, nawet jak na moc Zielonej Latarni.

Aktorsko „Green Lantern” również nie powala na kolana. Reynolds uchwycił w niewielkim stopniu esencję postaci Hala, jednak na rozwinięcie skrzydeł nie pozwoliła mu kiepsko rozpisana rola. Pozostali ziemscy bohaterowie nie przekonują – na czele z karykaturalnym Hectorem Hammondem czy dorzuconą w ramach urodziwego bonusu Carol Ferris. Jej związek z Halem w zamyśle autorów miał stanowić wątek romantyczny, ale został skonstruowany nieudolnie, powodując przeciąganie się w kinowym fotelu z nudów. W rozmowach między parą kochanków chemii nie uświadczymy. Na kpinę zakrawa angażowanie do mało znaczących ról ekranowych dinozaurów – Tima Robbinsa i Angeli Bassett. Ich nazwisk próżno szukać w znaczących produkcjach ostatnich lat.

Kończąc pastwienie się nad najnowszą ekranizacją komiksu DC warto wspomnieć, że efekty trójwymiarowe pozostawiają wiele do życzenia, a sporą część obrazu można oglądać bez „delikatnego” i „wysoce specjalistycznego” sprzętu na nosie. W tej mizerii znajdzie się jednak odrobina atrakcyjności. Wizualizacja Oa oraz uchwycenie znacznej części Korpusu Zielonych Latarni to jedne z nielicznych plusów dla miłośników komiksu. Dorzucając do tego smaczki w postaci pseudonimów pilotów – Highball i Sapphire (dodatkowo w gazecie o Carol piszą jako o wschodzącej gwieździe – Star), a także sporadyczne sceny humorystyczne, mamy przed oczami wszystkie atuty produkcji Campbella.

Warner Bros. nieco na wyrost buńczucznie zapowiedziało kontynuację przygód Hala Jordana, mając ku temu solidny powód – scenę po napisach – ciekawszą niż połowa filmu. Przy zmianie dotychczasowej ekipy oraz większym zaangażowaniu się w rozwój postaci, nieśmiało tli się światełko nadziei. Przekonamy się czy strach nie zajrzy w oczy włodarzy studia przed kolejną finansową klapą. Wtedy nawet moc Zielonej Latarni nic nie wskóra.

Marcin Andrys

„Green Lantern”
Reżyseria: Martin Campbell
Scenariusz: Michael Goldenberg, Greg Berlanti, Michael Green, Marc Guggenheim
Obsada: Ryan Reynolds, Blake Lively, Peter Sarsgaard, Mark Strong, Angela Bassett, Tim Robbins, Geoffrey Rush, Taika Waititi, Temuera Morrison, Jay O. Sanders
Muzyka: James Newton Howard
Zdjęcia: Dion Beebe
Montaż: Stuart Baird
Scenografia: Grant Major
Kostiumy: Ngila Dickson
Czas trwania: 114 minut