JAN HARDY – KOMIKS PATRIOTYCZNY


Pamiętam, że kilka miesięcy temu, zanim jeszcze „Jan Hardy” wylądował w drukarni, miałem już wymyślony wstęp do tego tekstu. Zaczynał się on od niesubtelnego zasugerowania potencjalnemu czytelnikowi, że Jakub Kijuc, choć teoretycznie wykonywaniem najstarszego zawodu świata się nie zajmuje, to ma z nim wiele wspólnego. Bo przecież jeszcze niedawno wystawiał swoje prace w punkowym (czy też lewackim) lokalu „Tektura” i niemalże cały czas poświęcał awangardowemu „Konstruktowi”, aby w jednej chwili – tej dokładnie, kiedy hasło „komiks patriotyczny” pokochało ONR i spółka – ukazał się światu jako nacjonalistyczny ultrakatolik na każdym kroku wojujący ze wszystkim, co tylko kojarzyć się może z tzw. czerwoną hołotą.

Cóż, nagła zmiana postawy i zaskakująco szybka jej radykalizacja budzą zdziwienie i aż się proszą o jakieś złośliwości, ale tu wypadałoby zadać kilka pytań. Jak duże znaczenie mają okoliczności powstania utworu? Skoro Kijuc, choć z „Konstruktu” nie rezygnuje, niejako odcina się od swojej artystycznej przeszłości, to czy zasadne jest ocenianie jego najnowszego dokonania w kontekście jego całej działalności? Teoretycznie żadnego utworu – niezależnie od medium, do którego przynależy – nie można oceniać pomijając kontekst, ale co w wypadku „Jana Hardego” jest kontekstem właściwym? Wszak kolega Jakub nie ma już w nazwisku quasi-artystycznego „y”, lecz zwykłe „j”. A więc przyjmijmy, że liczy się tylko tu i teraz.

„Jan Hardy” to w moim mniemaniu komiks o bardzo dużym potencjale. Postmodernizm sam w sobie niby nie ma wiele do zaoferowania, ale już postmodernistyczna zabawa historią – a tym „Hardy” właśnie jest – zdaje się kryć w sobie niemało zdrowego orzeźwienia. Dobrym na to przykładem są choćby Tarantinowskie „Bękarty wojny”, film wprawdzie nierówny, a jednak rozwijający nurt, który zdawał się być skazany na brak jakiegokolwiek rozwoju. W Polsce, jak wiadomo, postmoderny brak. Abstrahując od ogólnego poziomu jej jakości/wartości, postrzegam to jako coś złego. Bo nawet najgorsze gówna zdarzać się powinny, żeby sztuka mogła się w pełni rozwijać. Raz było blisko, byśmy tego typu utwór mogli mieć na naszym podwórku – na mijający właśnie rok zapowiadana była pełnometrażowa animacja „Hardkor ’44” Tomasza Bagińskiego. Niestety, do jej realizacji nie doszło i chyba już nie dojdzie. Niektórzy się cieszą, gdyż postrzegali ją jako gwałt na naszej historii, innym zaś pozostaje „Jan Hardy”.

Z jednej strony komiks ten spełnia moje oczekiwania, z drugiej – okazuje się być również tym, czego się obawiałem. Ostatecznie jednak oceniam go bardziej na plus niż na minus. Ale zacznijmy od początku. Fabuła przedstawia świat, nazwijmy to, alternatywny, gdzie Żołnierze Wyklęci (a przynajmniej ci – czy też część z tych – którzy wchodzą w skład grupy R.O.T.A.) okazują się być swojskim odpowiednikiem superbohaterów. Radiowa kontrola nad roślinnością, teleportacja, niezrównana siła i wytrzymałość – z naszymi wojakami Sowieci nie mają lekko, nawet jeśli w swoich szeregach mają oni golemy skrzyżowane (?) z Cthulhu. Polacy mają kopać dupy czerwonym, aż zniszczą całe ZSRR – to tutaj zapewne jedyna słuszna opcja (nie, żeby mi się nie podobała).

Najmocniejszą stroną „Hardego” są bohaterowie. Nie tylko ci, których widzimy w akcji, ale też ci, o których się ledwie wspomina (niekoniecznie nawet słownie, skoro na pewnym kadrze widzimy znakomite tło w postaci portretów licznych polskich herosów o pseudonimach takich jak Piotr Odwaga czy Radowy Człowiek). Nie chodzi przy tym o to, jak dobrze są napisani – bo jak na razie każdy jest najwyżej naszkicowany – lecz o to, jak wiele z nich można prawdopodobnie wycisnąć. Obserwowanie niektórych z nich, zwłaszcza Niedźwiedzia Wojciecha, sprawiło mi sporo frajdy. Głównym powodem tego stanu rzeczy wydaje mi się inspirowanie się przez Kijuca twórczością Mike’a Mignoli, oczywiście z opowieściami o Hellboyu na czele. To jakby obserwujące bohaterów otoczenie, postawienie na lokalny folklor, swego rodzaju wyciskanie niezwykłości z dnia codziennego, pulpowe rysy opowieści… Tylko ironii brak, a to pierwszy z kilku niemałych minusów tego komiksu.

Brak ironii sprawia, że „Hardemu” ostatecznie bliżej jednak do „Kapitana Ameryki” niż „Hellboya”. A dokładniej, do pierwszej odsłony „Kapitana Ameryki”, do tych jego przygód, które rząd amerykański masowo podrzucał swoim żołnierzom walczącym w Europie z hitlerowcami. Znaczy się propaganda, propaganda i jeszcze raz propaganda. Powiedzmy, że nie mam pretensji o przesłanie, ale kiedy brak jakiegokolwiek dystansu, to komiks staje się miejscami niezamierzenie komiczny. „Każdy stolem czerpie siłę ze swojej niezłomności i siły charakteru” – mówi o sobie bohater tytułowy. „Ja jestem katolikiem i patriotą. Moja siła to wartości, które powinny być bliskie każdemu Polakowi. A są to: Bóg, honor i umiłowanie ojczyzny”. Bardziej nachalnie i łopatologicznie już chyba nie można. Co nie znaczy, że subtelności brakuje na każdym kroku. Weźmy choćby wspomnianego wcześniej golema. Osobiście zawsze gęba automatycznie mi się uśmiecha, kiedy taką postać widzę w filmie czy komiksie, jest to bowiem mój ulubiony z archetypów opowieści z dreszczykiem. Tu jednak rozchodzi się o to, że to przecież postać wywodząca się z legendy żydowskiej. Pozostaje tylko cieszyć się (powiedzmy, że cieszyć się), że nie zostało to powiedziane czytelnikowi wprost.

Ostatnim minusem jest strona wizualna utworu. O ile w „Konstrukcie” pewną nieczytelność rysunków autor mógł usprawiedliwiać awangardowym charakterem dzieła, o tyle tutaj ewidentne staje się, że prawdziwie dobrym rysownikiem to on wcale nie jest. Nie tylko ze względu na wspomnianą nieczytelność, ale też zwyczajną brzydotę i niechlujność wybranych fragmentów opowieści. Nie wątpię, że mogłoby być lepiej, gdyby tylko Kijuc się tak nie spieszył z tworzeniem swojego dzieła. Fani czekali bardzo niecierpliwie i, jak mi się wydaje, autor przyspieszał tempo tak bardzo, jak to możliwe. Kto wie, może nawet zarywał wszystkie noce po kolei, wypełniając nos białym proszkiem niczym amerykańscy piloci szykujący się do zbombardowania Berlina (bo czego to się nie robi dla Ojczyzny?). A to przecież zawsze odbija się na jakości dzieła. Widać to nie tylko na rysunkach, ale i w nieco kulejącej dramaturgii. Rzecz składa się bowiem z regularnych przeskoków czasowych z teraźniejszości do przeszłości. To, o czym autor opowiada, jest ciekawe, ale przy klejeniu kolejnych epizodów zabrakło płynności (polecałbym zasadę analogii, fajna sprawa).

Przy tym wszystkim dziwne więc, że „Jana Hardego” nie lubić jednak nie potrafię. Mam szczerą nadzieję, że Kijuc kolejne części bardziej dopracuje i zrezygnuje z oczywistych zagrań pod prawicową publikę. Nie dlatego, że bolą mnie jego poglądy, a dlatego, że w ten sposób obniża poziom utworu, którego potencjał jest zbyt duży, żeby jego marnowanie skwitować tylko wzruszeniem ramion.

Marcin Zembrzuski

Jan Hardy – komiks patriotyczny

Scenariusz i rysunki: Jakub Kijuc
Wydawca: Czarna Materia
Data wydania: czerwiec 2013
Liczba stron: 36
Format: 170×260 mm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor
Wydanie I
Cena: 12,90 zł